W czwartym odcinku serii o grzechach i zaniechaniach właścicieli Arki pochylamy się nad sprawą fundamentalną dla funkcjonowania drużyny piłkarskiej na zawodowym poziomie – doborem człowieka na stanowisko trenera zespołu.

W ostatnim sezonie kadra Arki została złożona tak żenująco, że jedynym argumentem przemawiającym za awansem tej ekipy do Ekstraklasy był brak jakichkolwiek prawideł rządzących I ligą. Gdyby do Gdyni trafił Josep Guardiola i dostał do dyspozycji rezerwowych pokroju Adriana Purzyckiego czy Luana Capanniego, z miejsca zapomniałby o grze o wysokie cele. W poprzednich latach żółto-niebiescy pod względem potencjału przynajmniej pierwszej jedenastki byli jednak w stanie konkurować z czołówką. W momencie wyrównanej rywalizacji kluczową rolę dla końcowego efektu odgrywa postać trenera, człowieka, który poustawia zespół zgodnie z własną filozofią, kompatybilną z walorami dostępnych zawodników. Jak szkoleniowców wybierali przez trzy lata Kołakowscy?

Już nazajutrz po przejęciu klubu właściciele KFM podjęli pierwszą strategiczną decyzję. Podpisali ponad dwuletnią umowę z Ireneuszem Mamrotem. Były trener Jagiellonii miał przede wszystkim spróbować utrzymać Arkę w Ekstraklasie (w momencie obejmowania stanowiska gdynianie tracili już sześć punktów do bezpiecznej strefy), ale otwarcie mówiło się o jego pozostaniu nad morzem również w przypadku degradacji. W obu scenariuszach Mamrot miał być trenerem na lata – świadczyła o tym długość kontraktu oraz wypowiedzi włodarzy klubu, wspominających o sporym kredycie zaufania. Szkoleniowiec świetnie zaczął nowy sezon – po pięciu kolejkach Arka była liderem I ligi, mając za sobą dwa efektowne zwycięstwa po 4:0. W dalszej fazie rundy jesiennej w tryby gdyńskiej maszyny zaczął wdzierać się jednak piasek zwalniający koła zębate. Po ostatnim meczu w roku żółto-niebiescy znajdowali się na 6. miejscu w tabeli ze stratą trzech punktów do strefy bezpośredniego awansu. Dziś powiedzielibyśmy, że to sytuacja wręcz luksusowa, ale wtedy rozczarowanie – potęgowane jeszcze znakomitym początkiem – było spore. Kredyt zaufania poszedł się paść, Kołakowscy lekką ręką zrezygnowali z projektu na lata i zwolnili Mamrota.

Na jego miejsce sprowadzili Dariusza Marca, którego dobrze znali z KKS-u Kalisz. Dla właścicieli Arki bardzo ważną sprawą jest umieszczanie w roli szkoleniowca drużyny ludzi uległych, których łatwo można owinąć wokół palca i w ten sposób faktycznie sprawować kontrolę również nad aspektami stricte piłkarskimi. Marzec doskonale wpisywał się w ten schemat – trener solidny, posiadający niezły warsztat i przygotowanie do zawodu, mający wcześniej nawet przyzwoite wyniki, ale jednocześnie pozbawiony twardej ręki. Nic zatem dziwnego, że Arka za kadencji człowieka związanego emocjonalnie z Wisłą Kraków nie grała agresywnie i skutecznie niczym Atletico Diego Simeone. Wyglądała bardziej jak reprezentacja Hiszpanii z początku XXI wieku – prezentowała się na murawie ładnie, dostojnie, elegancko, stwarzała sobie niezliczoną liczbę sytuacji bramkowych… z czego nic nie wynikało. Drużyna finiszowała wtedy na 4. pozycji w tabeli, a swoistym symbolem panowania Marca był przegrany 0:1 baraż z ŁKS-em – żółto-niebiescy w tym spotkaniu dominowali, kreowali sobie okazję za okazją, ale wszystko to szło jak krew w piach, a rywalowi wystarczyła jedna akcja, by ośmieszyć model gry gdynian. Ten mecz zadecydował o przegraniu całego sezonu, więc zupełnie niezrozumiała była decyzja Kołakowskich o kontynuacji współpracy z Marcem. To było jednak już tylko pudrowanie trupa. Kibice widzieli te zgliszcza przez cały czas, właściciele klubu założyli okulary dopiero po 13. kolejce następnych rozgrywek. Arka znajdowała się wówczas na 7. lokacie w tabeli, traciła już siedem punktów do strefy awansu i trzeba było w trybie natychmiastowym gasić pożar.

Kołakowscy działają trochę jak komunizm – są mistrzami w rozwiązywaniu problemów, które sami stworzyli. Na miejsce Marca sprowadzili więc Ryszarda Tarasiewicza. To także był szkoleniowiec, który wpisywał się w klucz doboru preferowany przez sterników KFM – nie miał może za sobą przygody w malowniczym Kaliszu, natomiast był człowiekiem wypalonym, zmęczonym życiem, nie nadążającym za współczesnym futbolem. Były trener i legenda Śląska Wrocław błyskawicznie wyrobił sobie dobry kontakt z piłkarzami, bo rozpieszczał ich jak kochany dziadek. Tarasiewicz, niczym prawdziwy reprezentant starej szkoły trenerskiej, w swoim podejściu do zawodu największy akcent kładł na przygotowanie wydolnościowe, wytrzymałościowe, motoryczne. Trzeba mu oddać, że znakomicie rozplanował zimowe przygotowania, bo wiosną żółto-niebiescy długo jechali na formie fizycznej i intensywnością biegania zajeżdżali kolejnych rywali. Kiedy jednak pod koniec kampanii i gdynianie złapali zadyszkę kondycyjną, Tarasiewicz nie miał do zaoferowania żadnej zmiany schematu, by wyjść z impasu. W efekcie skończyło się przegraniem awansu bezpośredniego o jeden punkt z Widzewem i ciężkimi nogami w barażu z Chrobrym zwieńczonym klęską 0:2. Dla wszystkich w Gdyni wydawało się oczywiste, że czas szkoleniowca przeminął – chwała mu za udane miesiące na wiosnę, ale ciężko było sobie wyobrazić, że Tarasiewicz może jeszcze dać tej ekipie coś ożywczego. Kołakowskim było jednak na rękę trzymać w klubie człowieka bezpiecznego dla siebie – bezpiecznego w tym sensie, że niezdolnego do postawienia weta wobec ingerencji właścicieli. Trener otworzył więc sezon 2022/2023 na ławce Arki. Jesienią boisko uwypukliło oczywiste problemy drużyny za jego kadencji – brak schematów, mechanizmów, planu B. Większość pierwszoligowych ekip łatwo rozczytała strategię gry żółto-niebieskich, bo ich wachlarz obejmował jedno ustawienie, a Tarasiewicz kompletnie nie rotował składem i bazował na utartych zagraniach piłki w ciemno. Wystarczyło rozdzielić współpracę poszczególnych zawodników, żeby gdynianie byli całkowicie bezradni. Kibice apelowali o zmianę na stanowisku szkoleniowca, ale właściciele klubu pozostawali bierni. Męczenie buły z legendą Śląska skończyło się dopiero po rundzie jesiennej, jednak wtedy Arka traciła już sześć punktów do drugiej Puszczy.

Następcą Tarasiewicza kaliscy magnaci postanowili uczynić Hermesa Nevesa Soaresa. W tym momencie ręce opadły nawet Chrystusowi z Corcovado w Rio de Janeiro. Los drużyny, która wciąż miała liczyć się w walce o awans, został powierzony trenerskiemu żółtodziobowi bez żadnego doświadczenia w roli pierwszego szkoleniowca na poważnym poziomie (bo nie liczymy tutaj trzech meczów w takim charakterze w Chojniczance i siedmiu w Unii Solec Kujawski). Brazylijczyk wyglądał na zagubionego od początku swojej pracy. Całkowicie zepsuł zimowe przygotowania, przez co na wiosnę piłkarze ledwo zipali. O taktyce były piłkarz Korony nie miał w ogóle zielonego pojęcia. Zdążył zaliczyć trzy zwycięstwa z ogórkami w ośmiu kolejkach, ale w tak ślimaczym tempie punktowania zespół błyskawicznie tracił dystans do czołówki.

Nie mówimy, że Kołakowscy są nieudolni we wszystkim, czego się podejmują. Skądże znowu – są mistrzami świata choćby w pozorowaniu działania. Takim mianem trzeba nazwać zatrudnienie Ryszarda Wieczorka. Owszem, Hermesa należało zwolnić (a przede wszystkim nigdy nie należało go zatrudniać), ale na powstały w ten sposób wakat trzeba było sprowadzić trenera gwarantującego określony poziom warsztatu. Tymczasem Jarosław Kołakowski postawił na swojego starego kumpla z Kalisza. W ten sposób nadal mógł kontrolować decyzje boiskowe, a przy tym w świat poszedł komunikat, że coś się w klubie dzieje. Pomijamy już fakt, że apogeum przygody Wieczorka z zawodem trenera przypada na czasy wczesnego Adama Małysza. Ten eksperyment nie miał prawa się udać – wiedzieli o tym wszyscy, tylko nie Kołakowscy (i przyjęliśmy tutaj życzliwą dla nich interpretację sytuacji). Niespodzianki nie było – Arka w ośmiu meczach za kadencji byłego szkoleniowca Odry Wodzisław wygrała tylko dwukrotnie (z Chrobrym i Chojniczanką) i w tabeli za ten okres uplasowała się na 14. pozycji. Cały sezon zakończył się blamażem na całej linii, kompromitującą właścicieli 8. lokatą i brakiem awansu choćby do baraży. Trwają poszukiwania nowego trenera – Jarosław Kołakowski pewnie próbuje namówić na powrót na ławkę Jerzego Engela albo Oresta Lenczyka.

A pisząc poważnie – w ostatnich dniach trwały rozmowy z Szymonem Grabowskim, szkoleniowcem Stomilu Olsztyn. I tutaj jednak Kołakowscy ponieśli sromotną klęskę, przegrywając rywalizację o utalentowanego trenera z lokalnym rywalem z Gdańska. To pokazuje skalę nieporadności osób zarządzających Arką. Nie zdziwimy się, jeśli w Gdyni skończy się na Marcinie Radzewiczu albo kolejnym stażyście z Kalisza. Nie to jest zresztą teraz najważniejsze – nie ma sensu rozmawiać o konstruowaniu drużyny, kiedy klub płonie, a zmiany potrzebne są w pierwszej kolejności na samej górze.

Osobną kwestią jest sprawa asystentów. Na początku panowania Wieczorka w klubie pozostawało zatrudnionych czterech. Cóż, być może Arka nagle stała się finansowym hegemonem, który ma kaprys utrzymywania tabunów ludzi, bo sam śpi na milionach złotych? Tyle, że nam nic o tym na razie nie wiadomo. Widzimy natomiast, że Michał Macek został zatrudniony, by podnieść jakość stałych fragmentów gry. Zajmował się wyłącznie tym aspektem, na nim się koncentrował, a w rundzie wiosennej żółto-niebiescy w stałych fragmentach wyglądali najgorzej od lat, praktycznie w każdym meczu tracąc w ten sposób przynajmniej jedną bramkę i kompletnie nie wykorzystując takich okazji w ofensywie. Ludzie, to jest farsa.

Pięciu trenerów przez trzy lata, trzech przez ostatni rok, do tego niezliczone rzesze asystentów. A wystarczyło zatrudnić jednego dobrego fachowca. Zainwestować, zapłacić więcej porządnemu specjaliście od swojego zawodu. Na rynku jest wielu zdolnych trenerów młodego pokolenia, a nieopodal karuzeli kręcą się też nazwiska znane już z pracy w Ekstraklasie. Zamiast tego Kołakowscy wolą prowizorkę i wieczną tymczasowość. Arka pod ich rządami wygląda jak domek z tektury. W tym momencie w Gdyni nie pojawi się żaden szanujący się trener, bo szkoleniowcy widzą, jak rujnowany jest ten klub, a przede wszystkim w większości przypadków szanują własną niezależność i swobodę działania, której w Trójmieście nie dostaną. Kibice otrzymają niebawem pewnie kolejnego słupa, ale to w niczym nie zmieni sytuacji Arki. Odejście znad morza obecnych właścicieli jest niezbędne, by klub mógł ruszyć z apatii. #ArkaRazemBezKołaków


118895e6_imggcsi655110045f73e8b84b84575d4a54ea2381230341mpid7maxwidth1920maxheight927.png

 



Część 1: Arkowcy.pl rozliczają #1 | Budowa kadry - Arkowcy.pl
Część 2: Arkowcy.pl rozliczają #2 | Zawodnicy z KFM - Arkowcy.pl
Część 3: Arkowcy.pl rozliczają #3 | Brak wizji rozwoju klubu - Arkowcy.pl
Część 4: Arkowcy.pl rozliczają #4 | Trenerzy - Arkowcy.pl