Jest rok 1990. Polska jest po przemianach ustrojowych, na ulicach wciąż jeżdżą głównie "maluchy" i duże fiaty. Dopiero za dwa lata powstanie pierwszy McDonald's, a reprezentacja olimpijska zdobędzie srebro w Barcelonie. Arka tuła się po trzecioligowych boiskach, gdzie idzie jej słabo. Sezon skończy na dramatycznym 17. miejscu. Klub opuściło po spadku z II ligi kilku niezłych zawodników. Szansę dostają młodzi. Jednym z nich jest Grzegorz Witt. W Arce zadebiutował 10 marca 1990 roku w meczu z Flotą Świnoujście. Przegranym, jak wiele innych w początkowym okresie gry w Arce. To właśnie porażki, które przywitały go w Arce jako piłkarza i trenera, miały zahartować Grzegorza Witta. Przeżył tu wszystko. Upadki i wzloty. Dziś jest na szczycie swojej dotychczasowej kariery trenerskiej. Odbudowuje wraz z Grzegorzem Nicińskim pierwszy zespół, do którego sam dostarczył kilku wychowanków. Zapraszamy na najdłuższy wywiad trenera Witta podczas 25-letniego pobytu w Gdyni.


Umawiając się na rozmowę z panem, trzeba wziąć pod uwagę nie tylko kalendarz treningów pierwszego zespołu, ale i rozkład roku szkolnego...

Tak, cały czas uczę wychowania fizycznego w X Liceum Ogólnokształcącym. Przyznam szczerze, że to solidny wydatek energetyczny i momentami faktycznie mały problem logistyczny. Zazwyczaj rano prowadzę zajęcia w szkole, po czym pakuję torbę, wsiadam na rower i ruszam na trening. Do czasu, gdy prowadziłem rezerwy można było to bez problemu pogodzić. Teraz bywa z tym różnie.

W szkole pewnie niejedna osoba jest dumna, że uczy ją trener ukochanego klubu.

Sporo uczniów ćwiczy w koszulkach z herbem Arki. Mam nadzieję, że nie dlatego, że liczą na lepsze oceny (śmiech). Dodam, że do popularnej „dziesiątki” uczęszczały osoby związane z Arką. Moim uczniem był chociażby Łukasz Radzimiński czy Oskar Rybicki, który aktualnie gra w Rybniku.

Ten rok szkolny rozpoczął się dla pana nietypowo. Już po miesiącu dostał pan ofertę pracy u boku Grzegorza Nicińskiego.

Nie ukrywam, że nie chciałem rezygnować z pracy w szkole. Nawet ze względów, nazwijmy to, czysto ludzkich. Rok szkolny już trwał, nakreślony był plan nauczania i zostawić szkołę w takim momencie nie byłoby fair w stosunku do dyrekcji. Klub pomógł mi w tym, by pogodzić oba zajęcia. Teraz jednak chciałbym w stu procentach skupić się na pracy z pierwszym zespołem Arki i podjęliśmy wspólnie decyzję, że pozostanę w szkole tylko do końca grudnia.

Pracował pan w Arce od wielu lat, ale to chyba praca w szkole była dla pana takim buforem bezpieczeństwa?

Jak najbardziej. Wszyscy wiemy jaka jest praca trenera, zwłaszcza w miejscach takich jak Gdynia, gdzie jest duża presja wyniku. Dobrze to określił jeden z trenerów - „prawą ręką podpisujesz kontrakt, a w lewej trzymasz spakowaną walizkę”. To stwierdzenie idealnie oddaje polskie realia. U nas nie ma takich sytuacji jak w Anglii, gdzie szkoleniowcy pracuję wiele lat w jednym klubie.

Wy chyba macie aktualnie taki komfort? Działacze klubu podkreślają, że duet Niciński – Witt to przemyślany plan na najbliższe lata, a nie miesiące.

Taka deklaracja faktycznie padła i dała nam spory komfort pracy. O ile o takim możemy w ogóle mówić. Zawód trenera nieodłącznie wiąże się ze stresem i presją wyników. Wydaje mi się, że sporo osób ma o nim błędne wyobrażenie. Niektórzy myślą, że przyjeżdżamy na trening, kończymy go, kąpiemy się, ubieramy i koniec tematu. Proszę spytać nasze rodziny, bo tak naprawdę tylko najbliżsi wiedzą, ile teoretycznie wolnego czasu poświęcamy na to wszystko. Analizy, przygotowanie do treningu i wiele innych spraw pochłania nam czasami całe wieczory.

Zatem styl życia, a nie zawód?

Tak to wygląda. Emocje związane z meczami zaczynają się często 2-3 dni wcześniej. U niektórych trenerów na pewno dochodzą problemy ze spaniem, chociaż ja staram się prowadzić higieniczny tryb życia i bardzo ważny jest dla mnie dobry sen. W pewien sposób musimy dawać przykład piłkarzom. Wraz z Grzegorzem Nicińskim staramy się być aktywni na treningach, czynnie w nich uczestniczyć i musimy być fizycznie przygotowani nie gorzej niż zawodnicy.

Skoro o przygotowaniu mowa. W Polsce utarło się, że gdy drużynie brakuje wyników to musi być źle przygotowana fizycznie.

To jeden z elementów składających się na wynik, często niestety traktowany jako alibi przez zawodników. Oczywiście ważny, jeden z najważniejszych, ale proszę mi wierzyć, że jest też wiele innych, które mają znaczenie. Bo co z tego, że zawodnik da z siebie wszystko na treningu, wykona super zaplanowane ćwiczenia, jak wracając do domu zajedzie na hot-doga na stację benzynową albo będzie siedział do drugiej rano i klepał w klawiaturę. Panowie, przygotowanie fizyczne to indywidualna praca zawodnika. Każdy musi mieć świadomość, że organizm to jego narzędzie pracy i sam musi o niego zadbać.

 

W piątkowym, bardzo ciekawym wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”, fizjolog Piotr Wiśnik zarzuca polskim trenerom, że są słabo wykształceni w tym zakresie i nie edukują zawodników.

To się akurat zbiegło z naszymi planami, bo chcemy z Tytusem Smolińskim, który opiekuje się rezerwami, zrobić spotkanie z młodymi zawodnikami na temat prawidłowego odżywiania. Chociaż muszę przyznać, że to się trochę zmienia i widać coraz większą świadomość. Niektórzy nawet przywożą przygotowane zdrowe posiłki do klubu i po treningach uzupełniają braki.

Na pewno nie wszyscy. Podczas czwartkowego meczu juniorów, jeden z pauzujących zawodników, potrafił w trakcie meczu zjeść paczkę m&msów.

Widzicie, ja nawet nie wiem co to są m&msy. Te okrągłe czekoladki, tak? Są tacy, którzy myślą, że skoro dojechali, w ich mniemaniu, tak wysoko na snickersach czy czekoladkach to mogą tak cały czas się odżywiać. Kilka lat temu, gdy graliśmy w ekstraklasie, zawodnicy często jeździli na pomiary tkanki tłuszczowej i inne badania, a na okres przejściowy otrzymywali indywidualną dietę dobraną do grupy krwi, o czym wspominał pan Wiśnik. „Nalejesz złego paliwa, to zatrzesz silnik” - nic dodać, nic ująć.

Polskim piłkarzom często się zarzuca, że kończą myśleć o piłce wraz z wyjściem z szatni.

Kiedyś zaczynałem pracę z młodszymi rocznikami od napisania na tablicy „24/7”. To krótki komunikat, który oddaje to, o co nam chodzi. Zawodnicy od małego muszą mieć świadomość, że nie wystarczy przyjść na trening, kilka razy prosto kopnąć piłkę czy zagrać dwa dobre mecze. Na sukces składają się dziesiątki innych czynników, czasem teoretycznie mniej istotnych, jak odpowiedni sen czy nawet samopoczucie zawodnika w danym dniu.

Zdarzają się sytuacje, że młodszy zawodnik ma odwagę podejść i porozmawiać o swoich problemach?

Ciężko, ciężko... Raczej to mi zdarzyło się zaobserwować, że któryś z piłkarzy jeden, drugi, trzeci trening nie jest sobą. Kiedyś zauważyłem, że Maciek Wardziński nie może się odpowiednio skupić i podszedłem po treningu spytać czy wszystko w porządku. No i okazało się, że tata Maćka miał ciężki wypadek. Są trenerzy, którzy szukają takiego kontaktu z zawodnikami. Mnie się wydaje, że mało jest na tyle otwartych zawodników, żeby swobodnie opowiedzieć o swoich problemach.

Wspomniał pan o tej świadomości. Pan chyba od początku był ukierunkowany na pracę trenera? To ewenement, by w wieku 25 lat objąć taki zespół jak Arka.

Tutaj ważny jest zarys sytuacji, bo to były zupełnie inne realia. Młodsi kibice muszą wiedzieć, że w połowie lat 90. sytuacja sportowa Arki była dramatyczna. Większość ludzi i sponsorów się po prostu od klubu odwróciła. Zostali nieliczni, jak śp. trener Dziubiński czy trener Lipiński. Byliśmy skazani na degradację. Jeszcze w grudniu 1993 roku klub był zmuszony sprzedać do Pogoni Szczecin dwóch najbardziej utalentowanych zawodników, czyli Grzegorza Nicińskiego i Macieja Faltyńskiego. Pamiętam jak ze Szczecina przyjechał po nich dyrektor Rynkiewicz i jechałem na Cisową po chłopaków, żeby przywieźć ich do Hotelu Lazurowego na Polance Redłowskiej. Tam toczyły się ostatnie rozmowy dotyczące ich transferu. W zamian za nich przyszli egzotyczni na tamte czasy zawodnicy, jak Białorusin Smirnych czy Ukrainiec Baraniwski. Momentami trenowało nas raptem szesnastu i chyliło się to ku upadkowi.

Trudno było oczekiwać, że pan, bez doświadczenia, uratuje sytuację.

Dopiero co skończyłem studia na Akademii Wychowania Fizycznego i trener Dziubiński pod koniec kwietnia 1994 roku zaproponował mi, żebym objął zespół na ostatnie mecze. Jeszcze na kilka dni drużynę przejął trener Polakow, ale szybko zrezygnował. Oficjalnie zadebiutowałem w meczu z Górnikiem Konin, prowadzonym przez trenera Łazarka. Zremisowaliśmy w Koninie 1:1, co na pewno mogłem uznać za swój mały sukces.

Kolejny wyjazd już tak udany nie był...

Miałem taki start trenerski, że chyba mało jest rzeczy, które będą mnie w stanie przybić i zaskoczyć. Moja ówczesna decyzja o powrocie do Gdyni pociągiem była protestem. Nie mogłem tego powiedzieć wprost, ale nie ukrywajmy – tamten mecz z Wisłą w Krakowie nie był czysty i mam o tym głębokie przekonanie.

Załapał się pan chociaż na Intercity?

No właśnie wracałem pospiesznym przez Warszawę. Miejsca „90” w przedziale też nie dostałem. Pamiętam, że mocno zaciągnąłem zasłonki, żeby nikt mnie nie rozpoznał na którejś stacji, tak mi było wstyd. Potem nie brakowało żartów ze strony piłkarzy czy działaczy Bałtyku o kierunkowym „0-9” i temu podobnych. Czas jednak leczy rany. Potraktowałem to jako bolesne, ale pouczające doświadczenie. Mnie zawsze bolały porażki, ale dzięki nim szybko nauczyłem się, że sport nie składa się z samych zwycięstw.

Kilka razy porażką zakończyły się też przymiarki do roli drugiego trenera.

Przez dwa dni miałem być asystentem trenera Bogusława Kaczmarka w Arce, który jak dobrze pamiętamy, ostatecznie nim nie został. Byliśmy nawet razem w Olsztynku na meczu z Polonią Warszawa. Akurat nieco wcześniej podjąłem inicjatywę stworzenia klasy sportowej z rocznika 95' w gimnazjum przy ul. Wielkopolskiej. Poświęciłem temu mnóstwo czasu i energii, dlatego po głębszym namyśle, odmówiłem trenerowi Kaczmarkowi. Czułem, że jest rozczarowany. Nie minęło kilka godzin, gdy sam zrezygnował z tej pracy.

Co się odwlecze... W Arce pełnił pan funkcję asystenta przy kilku innych trenerach.

Pracowałem z trenerem Chojnackim i później dłuższy czas z trenerem Pasieką. To była na pewno długa i moim zdaniem owocna współpraca. Utrzymaliśmy Arkę, mimo bardzo słabego startu i gdy szykowaliśmy się do kolejnego sezonu, nagle działacze zmienili koncepcję budowy drużyny.

Do Arki trafił wówczas wagon słabych obcokrajowców.

Po fakcie każdy jest mądry, ale mam wielu świadków, że głośno wyrażałem wtedy sprzeciw. Nie podobało mi się to, delikatnie mówiąc. Zawsze byłem zwolennikiem dawania szans przede wszystkim naszym zawodnikom i wychowankom. Zaskoczyła mnie mimo wszystko umiarkowanie dobra runda jesienna. Zajmowaliśmy co prawda przedostatnie miejsce, ale różnice były minimalne. Do ósmej Polonii Warszawa traciliśmy zaledwie 3 punkty.

I mieliście sporo pecha.

Zaczęło się od tego, że przełożono nam na wiosnę mecz z Wisłą Kraków. Gdyby odbył się w grudniu, to jestem przekonany, że moglibyśmy nawet wygrać i spędzić spokojnie przerwę zimową. Graliśmy tamtą rundę na stadionie rugby, gdzie nie przegraliśmy żadnego z siedmiu meczów. Początek rundy wiosennej to już kumulacja pecha. Z Wisłą i Lechem przegraliśmy po golach w ostatnich minutach, a w Zabrzu prowadziliśmy 2:1 i mieliśmy świetną szansę na 3:1.

Potem był remis z Zagłębiem i decyzja o rozstaniu z trenerem Pasieką. Słuszna?

Przedwczesna. Nie graliśmy źle, to był początek rundy i jeszcze sporo do ugrania. No ale działacze podjęli decyzję o zmianie trenera. Przyszedł Frantiszek Straka.

U którego nie mógł pan znaleźć sobie miejsca.

To raczej trener Straka nie chciał skorzystać z mojej pomocy. Nie wiem czemu dzisiaj przypisuje mi się przygotowanie fizyczne drużyny za trenera Straki. Nawet na stronie klubowej widnieją takie informacje. Prawda jest taka, że nie zajmowałem się początkowo praktycznie niczym. Trener Straka mijał mnie na korytarzu i niemal nie zauważał.

Może wziął pana za jakiegoś piłkarza z rezerw?

Doskonale wiedział kim jestem, ale nie wiem czemu nawet nie rozmawiał ze mną. Może ktoś mu nagadał nieprawdziwych informacji? No ale w końcu zlecił mi przygotowanie analizy przed meczem z Widzewem i się chyba przekonał do mnie.

Efekt był taki, że podobnie jak w latach 90. był pan naocznym świadkiem spadku Arki.

Niestety, ubolewam nad tym do dziś, bo jestem pewien, że byśmy nadali grali w ekstraklasie, gdyby trener Pasieka został do końca i utrzymał Arkę. Nam się pracowało bardzo dobrze, rozumieliśmy się bez słów. Po tym jak trener Pasieka przejął później Cracovię, dostałem konkretną ofertę pracy u jego boku.

Został pan jednak w Gdyni i zaczął święcić spore sukcesy z młodzieżą.

Nie jest łatwo stąd odejść, naprawdę. Nawet dla mnie jako człowieka niejako z zewnątrz, decyzja o opuszczeniu Gdyni byłaby wyjątkowa ciężka. Klub zaproponował, żebym został koordynatorem przygotowania fizycznego w zespołach młodzieżowych. Udało się wypracować pewien model treningu, który kontynuujemy cały czas. Zbiegło się to w czasie z medalami naszych juniorów. Może zabrzmi to trochę nieskromnie, ale czuję, że też dołożyłem do tego cegiełkę. Pomocne okazało się doświadczenie, które wyniosłem z uprawiania lekkiej atletyki.

W jakiej dyscyplinie się pan specjalizował?

W skoku w dal byłem dwukrotnie 4. na mistrzostwach Polski Juniorów.

Rekord?

7,19.

Nieźle. Wróćmy do tego co jest dziś i teraz. Spore zmiany w klubie, nowy dyrektor sportowy. Jak pan ocenia kierunek, w którym podąża Arka?

Na pewno ocena końcówki rundy musi być dobra. Obejmując Arkę w tak trudnym momencie, byśmy z trenerem Nicińskim wzięli w ciemno ten dorobek. A okazało się, że po ostatnim meczu mamy jeszcze spory niedosyt i tych punktów mogło być nawet więcej.

Diagnoza jest taka, że musimy patrzeć w dół. Strata do czołówki jest bardzo duża, a przewaga nad sąsiadami w tabeli niewielka. Tychy czy Widzew też nie zasypują gruszek w popiele i będą walczyć. Musimy udanie zacząć rundę wiosenną, utrzymać dobrą passę w Gdyni, żeby kibice wrócili na stadion. Widzimy jak spadła frekwencja i mam nadzieję, że nie dojdzie do sytuacji jaka zdarzała się na Ejsmonda, gdy mecze oglądał tysiąc kibiców.

Z drugiej strony trudno się też dziwić. To już czwarty sezon w I lidze i z roku na rok wyniki są coraz gorsze. Frustracja kibiców narasta.

Ostatnio przeczytałem na Waszej stronie statystykę, że Arka po raz pierwszy od kilku lat wygrała kilka meczów z rzędu w Gdyni. Przyznam szczerze, że zaskoczyło mnie to i nasze zadanie na rundę wiosenną to regularnie wygrywać u siebie. Podtrzymać passę, którą zaczęliśmy jesienią. To jedyna droga, aby kibice znów zaczęli przychodzić na stadion w większej liczbie. Obaj z trenerem Nicińskim często to powtarzamy, ale nie ma innego klucza do sukcesu.

Kapitan Krzysztof Sobieraj podkreślał, że jesteście z trenerem Nicińskim jak jeden organizm. Podobnie postrzega Was wielu kibiców. Pan często o sobie mówi jako o „Grzegorzu drugim”.

Na jednym zdjęciu w restauracji Olimpijska 5 z 91' roku jesteśmy nawet obok siebie, można je chyba nazwać proroczym (śmiech). Powiem tak – zawsze musi być szef. I tym szefem jest trener Niciński, to nie podlega dyskusji. Uważam, że spełnia tę rolę bardzo dobrze. To, jak my sobie pracę układamy i się nią dzielimy jest już mniej ważne. Najważniejsze, żeby szło do przodu i żeby były wyniki. Najważniejsze jest dobro Arki.

I tego Wam życzymy. Obyście jak najdłużej z sukcesami prowadzili Arkę.

Dziękuję i pozdrawiam wszystkich kibiców.

Rozmawiali: mazzano, niko