Wiele osób dopytywało się o wywiady ze starszymi piłkarzami Arki, którzy tworzyli legendę klubu przełomu lat 70' i 80'. W ramach świąteczno-noworocznego prezentu, mamy dla Was obszerny wywiad z prawdziwym symbolem tamtych lat - Tomaszem Koryntem. Najlepszy strzelec Arki w ekstraklasie, klasyczny środkowy napastnik, którego domeną była fantastyczna gra głową i boiskowa długowieczność. Zapraszamy do lektury!

Podczas gdy my siedzimy w „Olimpie” Pana koledzy z drużyny oldboyów 100 metrów dalej ciężko trenują przed meczem noworocznym. Zdąży się Pan wykurować i pomóc jak przed rokiem?

Od jakiegoś czasu mam problemy ze śródstopiem. Nie wiem czy to nie przez te sztuczne nawierzchnie. Postaram się doprowadzić do pełnej sprawności, bo wypada powtórzyć wynik sprzed roku (Arka wygrała 4:1 po dwóch golach T. Korynta – red.).

Przez długi czas wydawał się Pan niezniszczalny. O Pana boiskowej długowieczności krążą wręcz legendy.

No tak, jeszcze po pięćdziesiątce zdarzało mi się strzelać bramki dla Orła Choczewo. Kiedyś mój ojciec się chwalił, ze grał do 39. roku życia, więc musiałem mu pokazać, że to nie jest żaden wyczyn (śmiech). Wracając w 1991 roku do Polski po zagranicznych wojażach, postanowiłem, że będę starał się grać regularnie i utrzymywać formę, ale na początku ograniczało się to głównie do treningów z oldboyami. Kilka lat później Rysiek Szewczyk spytał się czy nie chcę pomóc jego znajomemu w Choczewie. Sytuacja miała miejsce w kilka dni po benefisie Andrzeja Szarmacha, gdzie strzeliłem kilka bramek, więc pomyślałem, że czemu nie. Czułem się dobrze fizycznie.

Podobno potrafił Pan nawet „porządzić” w środku pola.

Założenie było takie, że będę wychodził na ostatnie 15-20 minut, żeby utrzymać wynik czy spróbować coś odrobić. A skończyło się na tym, że grałem od początku i zostałem królem strzelców z 34 bramkami na koncie. Zdarzały się też mecze, tak jak Pan wspomniał, gdy cofałem się i próbowałem brać grę na siebie. Młodsi szarpali z przodu, a starszy Pan rozgrywał (śmiech). Zresztą, w tym okresie najwięcej satysfakcji miałem z bramek przeciwko Lechii Gdańsk. W jednym meczu wygraliśmy, a ja zdobyłem dwie piękne bramki, a w innym Lechia wygrała w Choczewie 2:1, a mnie krył Jarosław Bieniuk. Po meczu słyszałem jak się chwalił, że skutecznie przykrył Korynta. Ja na to w myślach: „No, jak mnie chłopie przykryłeś, jak wsadziłem jedną” (śmiech).

W Gdańsku był Pan kiedyś persona non grata.

Może zaznaczę na początku, że czuję się w 100% Arkowcem. W Gdyni się urodziłem, tu spędziłem najlepsze lata mojej kariery, poznałem mnóstwo przyjaciół i wiążą mnie z Arką jak najlepsze wspomnienia. Natomiast po przejściu z Lechii, której jestem wychowankiem, do Arki, miałem faktycznie w Gdańsku spore problemy. Mury zdobiły napisy „Korynt zdrajca”, śpiewano też o mnie różne piosenki. Jeździłem wówczas często na mecze koszykarzy i piłkarzy ręcznych Wybrzeża Gdańsk, a kibice, rozpoznając mnie na trybunach, również dawali głośno znać co o mnie sądzą.

Znak czasów. Dziś pewnie w Gdańsku większości piłkarzy Arki nikt by nie rozpoznał. I odwrotnie.

Wtedy w trójmiejskich klubach grali głównie ludzie stąd, dobrze znani wszystkim kibicom. Ja utrzymywałem z niektórymi piłkarzami Lechii kontakt, na przykład Krzysiek Słabik jest ojcem chrzestnym mojej córki. Spotykałem się również ze Zdzisiem Puszkarzem czy Józkiem Gładyszem. Oczywiście na boisku walczyliśmy na całego, ale poza boiskiem byliśmy kumplami, bo większość piłkarzy pochodziła faktycznie z Trójmiasta. Dziś na pewno musimy kibicować naszym wychowankom, bo w ostatnich latach mało ich się przebijało do pierwszego zespołu, a to właśnie na takich zawodnikach można budować więź kibiców z zespołem.

Waszą legendę budowały między innymi mecze pucharowe z Beroe. W Gdyni zwyciężyliście 3:2, natomiast o rewanżu mówi się dziś, że nie mieliście prawa w Bułgarii wygrać.

Jeżeli chodzi o mecz rewanżowy to rzeczywiście, nie mieliśmy szans wygrać. Ciężko było nam przekroczyć środek boiska, a każda „długa piłka” kończyła się łokciem w żebra, albo jakimś wyimaginowanym faulem w ataku. Sędzia od początku wprowadził nerwową atmosferę, tak że Franek Bochentyn wkurzył się nieco ponad miarę, kopnął bez piłki największego zakapiora Beroe - Petkowa i dostał czerwoną kartkę. Do tego bramkę zdobyli po faulu na Włodku Żemojtelu. Prawda jest też oczywiście taka, że Beroe miało wówczas silny zespół, w następnej rundzie toczyło przecież wyrównane boje z Juventusem i szanse na awans zaprzepaściliśmy, wygrywając zbyt nisko w Gdyni.

Czuliście już przed meczem, że może być ciężko?

W szatni w Starej Zagorze, dowiedzieliśmy się, że mecz sędziuje Cypryjczyk greckiego pochodzenia. Akurat wtedy naszym masażystą był Grek, doskonały fachowiec, Sokrates Cyndzas, więc podpuściliśmy go: „Idź tam pogadać, żeby normalnie sędziował”, tak więc na pewno obawy były spore. Ale jak widać nie dało to żadnego efektu. Uprzedzano nas zresztą o tym już na lotnisku w Sofii.

Od tamtych meczów minęło już ponad 30 lat, a Wy wciąż tworzycie zgrany zespół.

Muszę przyznać, że cała Polska nam zazdrości organizacji. Co prawda, część kolegów się już wykrusza z zajęć na boisku, ale na takie spotkania jak choćby Wigilia przychodzą wszyscy, od najstarszych, po naszych juniorów jak Darek Ulanowski.

Kto odpowiada za organizację życia oldboyów Arki?

Naszym, nazwijmy to, kierownikiem jest Janusz Szewczyk. Regularnie płacimy składki i on też trzyma nasze finanse. Możemy też liczyć na wsparcie finansowe choćby Waldka Damca, Romana Waldera, Maćka Bukowskiego czy Piotrka Wesołowskiego.

Nie kusiło Was, żeby wzorem Lechii, wystawić drużynę do Pucharu Polski?

My jeszcze przed Lechią, w latach 90-tych graliśmy regularnie w tych rozgrywkach czy w halowych mistrzostwach Trójmiasta, które nawet wygraliśmy, grając między innymi przeciwko ówczesnym zawodowcom. Pojechaliśmy później na Mistrzostwa Polski, wchodzimy do hotelu, gdzie były zgrupowane wszystkie zespoły, a tu ktoś krzyczy: „Hoho, sędziowie przyjechali” (śmiech). Zajęliśmy ostatecznie czwarte miejsce, wygrał chorzowski Clearex. Dzisiaj już niestety moglibyśmy mieć problemy z uzbieraniem składu…

Siadając we własnym gronie przy piwie czy kolacji jak dzisiaj, nadal wspominacie finał Pucharu Polski czy mecze z Beroe?

Przez te lata przegadaliśmy na ten temat już właściwie wszystko. Chociaż, nie powiem, każde wspomnienie tamtych czasów jest miłe. Dla mnie były to najważniejsze mecze w historii. Radość z bramek w takim meczu jest wręcz nie do opisania.

Starsi kibice wspominają też wspaniałe zwycięstwa nad Legią, Wisłą czy Górnikiem.

Tak, ja też miło wspominam mecz z Lechem, gdy wygraliśmy 4:0, a gazety pisały, że „trybuny śpiewały, a Korynt dyrygował” (śmiech).  Pamiętam bramkę zdobytą przeciwko Górnikowi, gdy po dośrodkowaniu Mietka Rajskiego rzuciłem się do piłki szczupakiem. Ograliśmy tę wielką Legię, z Deyną, Janasem, Ćmikiewiczem. Jest co wspominać…

Nie brakuje też niezbyt miłych wspomnień, czyli feralnego sezonu 81/82.

Atmosfera psuć się zaczęła trochę wcześniej. Po przyjściu do Arki spotkałem się z niezwykłą życzliwością. Wiadomo jak to wtedy bywało – gdy brakowało mebla do mieszkania to można było liczyć na pomoc pewnych osób, tak samo przy załatwianiu formalności i tak dalej. Te dobre czasy skończyły się, gdy odgórnie zostały ograniczone apanaże zawodników i budżet klubu. Nie było to oczywiście bezpośrednią przyczyną, ale na pewno jednym z powodów. Sezon 81/82 zaczęliśmy bardzo słabo, chcieliśmy za wszelką cenę w końcu odpalić, no ale po prostu nam nie szło. Nie szło i już, trudno to racjonalnie wytłumaczyć. Zaważyły też nie najlepsze przygotowania, podczas obozu zimowego biegaliśmy po zamarzniętej Zatoce Puckiej od boi do boi, wszystko odbywało się trochę bez ładu i składu. Trochę zazdroszczę dziś stwarzanych warunków. Przygotowania na dobrych boiskach w Turcji, na Cyprze ... My raz byliśmy w Bułgarii i po dwóch dniach wróciliśmy, bo był śnieg, i raz w Soczi, gdzie mieliśmy naprawdę wymagających przeciwników. Dynamo Kijów z Olegiem Błochinem (chyba z 10 razy złapaliśmy go na spalonego) 1:2, Torpedo Moskwa 2:4, to były fajne, choć przegrane, sparingi z bardzo mocnymi przeciwnikami.

Powracając do przyczyn spadku, Panu dodatkowo groziło wojsko...

Tak, żeby się od niego wymigać, musiałem wymyślać czasami różne kontuzje albo jeździć na zajęcia na uczelnię. Niestety, takie były czasy. Wszystko to zabierało czas i energię, a ja się zawiodłem na pewnych osobach w klubie. Wiem, że inni zawodnicy mieli podobne odczucia i tak z tygodnia na tydzień, wszystko to się gdzieś zaczęło psuć.

Po spadku Arki trafił Pan do Bałtyku, ale celem był już chyba wyjazd za granicę?

Zaszły zmiany, że nie trzeba było mieć 30, ale 28 lat, żeby wyjechać z Polski i skorzystałem z tego, trafiając najpierw do ligi austriackiej, a następnie do Francji. Sportowo to nie była jeszcze emerytura, w Austrii zdobywałem bardzo dużo bramek, awansowaliśmy do ekstraklasy, ale skusiły mnie świetne warunki finansowe i 3-letni kontrakt we francuskim Limoges FC. W tamtych czasach tak długi kontrakt dla 30-latka nie był regułą, więc postanowiłem skorzystać z tej oferty. Niestety, sukcesów na boisku, z powodu  m. in kontuzji na samym początku pobytu, a także problemów finansowych klubu, zbyt wielu nie odniosłem, a klub chwilę po moim odejściu zbankrutował.

W obecnych czasach niestety brakuje Arce meczów o dużą stawkę, które by nakręcały zainteresowanie klubem w regionie i „robiły” frekwencję.

No tak, zupełnie inaczej gra się przeciwko Legii w I lidze, a Dolcanowi w II lidze. Dlatego ja uważam, że Arka powinna jak najszybciej wrócić do elity. Czytałem na Waszej stronie, że ma być abolicja na wiosnę, więc dobrze, że chociaż mecz z Cracovią będzie przy otwartych trybunach i przy licznej, mam nadzieję, publiczności. Co do przyszłego sezonu, celem Arki musi być awans, dlatego trzeba utrzymać szkielet zespołu, a najlepiej wzmocnić go 2-3 dobrymi zawodnikami, o ile będą oczywiście środki na tego typu ruchy.

Pan i Janusz Kupcewicz jesteście ofiarami braku tych środków.

No tak, szkoda, że praktycznie na starcie ta koncepcja umarła. Oglądaliśmy z Januszem piłkarzy, którzy przebywali na wypożyczeniu, śledziliśmy Młodą Ekstraklasę, gdzie przez pewien czas obserwowaliśmy na przykład Dominika Furmana z Legii Warszawa, który wybił się na tyle, że Legia go wzięła do pierwszej drużyny i nie było szans go pozyskać.

Czeka Pan na lepsze czasy i powrót do pracy w tym charakterze?

Może nie tyle czekam, bo na brak zajęć nie mogę narzekać, prowadzę własną działalność gospodarczą, z której się utrzymuję, ale w miarę moich możliwości chętnie pomógłbym Arce.

Chyba największy niedosyt dla Pana to skromny dorobek reprezentacyjny?

Natomiast dorobek bramkowy już jest nie najgorszy. W 1979 roku dostałem najpierw powołanie do reprezentacji olimpijskiej i wejście miałem naprawdę udane. W dwumeczu z Francją udało mi się zdobyć pięć bramek (3:1 w Częstochowie i 2:0 we Francji). Ale widocznie było to za mało, bo powołania przestały przychodzić (śmiech). Zagrałem jedynie w meczu towarzyskim z drużyną Beerschot Antwerpia, w której bronił Jan Tomaszewski. W tym samym roku dostąpiłem też zaszczytu debiutu w pierwszej reprezentacji, gdy zagrałem kwadrans przeciwko Węgrom na Stadionie Śląskim. Warto też dodać 5 goli zdobytych w młodzieżówce przeciwko Finlandii.

Konkurencja była wówczas bardzo silna.

Teraz wystarczy zdobyć kilka bramek w lidze, by zadomowić się w reprezentacji, a wtedy o miejsce w składzie rywalizowałem z naprawdę wielkimi piłkarzami, takimi jak Lato, Szarmach, Mazur czy Ogaza. Oni, nieco starsi, wcześniej  zadomowili się w reprezentacji. Żałuję oczywiście, ale widocznie tak musiało być…

Dziękujemy bardzo za poświęcony czas i życzymy dużo zdrowia oraz bramek w meczu noworocznym.

Dziękuję i pozdrawiam wszystkich fanów Arki, życząc jak najwięcej emocji na najwyższym już szczeblu rozgrywek. Oby jak najszybciej...


Rozmawiał: mazzano