O roku 2017 w wykonaniu Arki Gdynia napisano już wszystko. Prawdziwy rollercoaster, nieustanne balansowanie między niebem a piekłem. Bez wątpienia więcej czasu spędziliśmy jednak w piłkarskim raju. Dla wielu z nas, przyzwyczajonych do pewnej klubowej martyrologii, wiecznej walki o utrzymanie i o nic więcej, czy do nadziei na lepszy czas z początkiem każdego sezonu rozpalanej na nowo i błyskawicznie gaszonej, chwile, jakie dane nam było przeżyć w minionych dwunastu miesiącach, były czymś irracjonalnym i niejednokrotnie nas szokującym. Nasze życie jest pełne wydarzeń pięknych, ale i trudnych, ciężkich – dlatego do momentów Arki 2017 warto wracać częściej niż nakazuje to logika.
STYCZEŃ
Rok 2016 Arka zakończyła ważnym zwycięstwem we Wrocławiu 2:0 windującym ją do górnej ósemki Lotto Ekstraklasy, co zaprocentowało nowymi nadziejami i pełnym entuzjazmem na starcie przygotowań do najistotniejszej rundy ostatnich lat. Dobre humory dopisywały zresztą podopiecznym Grzegorza Nicińskiego od początku tego okresu. Zgrupowanie we Władysławowie zakończyli efektownym zwycięstwem w sparingu 5:1 z KS-em Chwaszczyno, a i mecze kontrolne w trakcie obozu na Cyprze dawały wiele pozytywnych wibracji – minimalna porażka 1:2 z CFR Cluj i trzy zwycięstwa (2:0 z Atlantasem Kłajpeda, 1:0 z KF Cukaricki, 3:1 z FK Rad Belgrad) pozwalały zachować optymizm w kontekście powrotu ligi. Kibiców najbardziej interesowały jednak transfery – nie było tajemnicą, że Arka potrzebuje bramkostrzelnego napastnika. Na tę pozycję sprowadzono ostatecznie Przemysława Trytkę i Josipa Barisicia. Poza tą dwójką żółto-niebieskie szeregi zasilił Luka Zarandia, który wydawał się w tamtym momencie opcją rezerwową za innego Gruzina Budu Ziwziwadze, na którego polowali ludzie odpowiedzialni w Gdyni za transfery, a z którym finalnie nie udało się dogadać. W klubie pojawił się też enigmatyczny Saibou Keita, który jednak już w kolejnym miesiącu wylądował na wypożyczeniu w trzeciej lidze norweskiej. Z Miastem z Morza pożegnali się z kolei Dariusz Zjawiński, Rashid Yussuff i Andrij Waceba, a na wypożyczenie do Olsztyna powędrował Paweł Wojowski.
LUTY
Piłkarze trenowali, a Gdynia czekała już na początek rundy wiosennej i zaplanowany na 11 lutego mecz z mistrzem Polski, Legią Warszawa. Arkowcy przystąpili do tej potyczki z nastawieniem sprawienia niespodzianki, ale w arktycznych warunkach i przy sypiącym śniegu przegrali 0:1 po bramce Tomasza Jodłowca, mimo swoich szans w drugiej połowie. Rehabilitacja nie nastąpiła tydzień później, kiedy w zgodowym meczu w Lubinie Zagłębie triumfowało 1:0 po kontrowersyjnym rzucie karnym. Wiara, że wszystko pójdzie właściwą ścieżką, wciąż jednak była żywa, i znalazła ona swoje potwierdzenie 24 lutego, gdy Arka po bardzo dobrym meczu rozbiła Koronę Kielce 4:1. Znowu znakomicie funkcjonował duet znany kibicom z rundy wiosennej w I lidze Mateusz Szwoch – Dariusz Formella, znowu skuteczny był Rafał Siemaszko, wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Na potwierdzenie tych wrażeń cztery dni później Arkowcy odnieśli w Suwałkach efektowny triumf 3:0 nad Wigrami, praktycznie zapewniając sobie awans do finału Pucharu Polski na Stadionie Narodowym. Radość była ogromna. W tle tych wydarzeń właściwie nikt nie zwrócił uwagi na kontuzję Luki Zarandii – Gruzin po pierwszych meczach wydawał się transferową pomyłką. Nikt nie spodziewał się tego, co stanie się dwa miesiące później.
MARZEC
Na początku miesiąca Arka zremisowała 1:1 z Cracovią przy Kałuży, co było wynikiem niezłym, a na pewno niezwiastującym serii porażek, która niebawem miała nadejść. Tydzień później przy Olimpijskiej podopieczni Nicińskiego polegli jednak w przedwczesnym finale Pucharu Polski, w starciu z Lechem Poznań, aż 1:4. Kolejorz jednak w lutym i marcu mknął po mistrzostwo Polski, a to, co w Gdyni zagrał Darko Jevtić, przekraczało standardy naszej ligi, stąd ta porażka wydawała się wliczona w prognozy. Poważne powody do niepokoju pojawiły się za to w następnej kolejce, w której Arkowcy w słabym stylu przegrali z Piastem Gliwice 2:3. Z marca warto odnotować jeszcze nadanie polskiego obywatelstwa Marcusowi da Silvie i serię Rafała Siemaszki, który trafiał do siatki w meczach z Koroną, Wigrami, Lechem i Piastem, a więc cztery razy w pięciu spotkaniach.
KWIECIEŃ
2:4 z Górnikiem Łęczna w bardzo ważnym meczu nie było primaaprilisowym żartem, choć wszyscy chcielibyśmy to tak odebrać. Trzecia porażka z rzędu bolała, ale chyba nikt nie podejrzewał, że karuzela rozczarowań dopiero się rozkręca. Trzy dni później Arka przegrała w Gdyni z Wigrami 2:4 i chociaż dopełniła formalności awansując na Stadion Narodowy, to awans ten miał gorzki smak kolejnej kompromitacji. Zapewne wielu z nas do tej pory pamięta, jak reagowało na bramkę Zapolnika na 0:2, fatalny błąd Pavelsa Steinborsa przy golu Kądziora na 2:4 czy bramkę dla Wigier ze spalonego w 90 minucie. Cztery zawały w jeden wieczór, ale w finale zameldowała się Arka. Kiedy jednak parę dni później gdynianie przegrali piąty mecz z rzędu, tym razem z Pogonią 1:5, szala goryczy ostatecznie się przechyliła. 10 kwietnia nastąpiła w Arce zmiana trenera – Grzegorza Nicińskiego, który awansował z Arką do Ekstraklasy i finału Pucharu Polski, zastąpił Leszek Ojrzyński uchodzący za wielkiego motywatora. Debiutem byłego szkoleniowca Korony Kielce czy Górnika Zabrze na ławce trenerskiej Klubu Marzeń Miasta z Morza były derby Trójmiasta z Lechią w Gdańsku. Arka przegrała 1:2, ale po bramce kontaktowej Dominika Hofbauera z rzutu wolnego napędziła faworyzowanym gospodarzom wiele strachu. W Gdyni wszyscy żyli już jednak zaplanowanym na 2 maja finałem Pucharu Polski. Na dwa tygodnie przed meczem marzeń pojawiła się informacja o wyprzedaniu wszystkich biletów przysługujących Arce. W atmosferze oczekiwania na warszawską majówkę gdynianie zakończyli rundę zasadniczą Ekstraklasy remisem z Wisłą Płock 1:1 i takim samym wynikiem rozpoczęli rundę finałową w grupie spadkowej w pojedynku z Piastem Gliwice, w obu spotkaniach tracąc zwycięstwo w ostatnich minutach meczu. W obliczu tego, na co wszyscy czekaliśmy, nie miało to jednak większego znaczenia.
MAJ
Nadszedł ten dzień. Nadszedł dzień, na który żółto-niebieskie pokolenia czekały 38 lat. 2 maja 2017 r. Warszawa, Stadion Narodowy, finał Pucharu Polski z Lechem Poznań. Od rana do polskiej stolicy nadjeżdżali kibice Arki – pociągami, autobusami, samolotami. Wszyscy nastawieni na cieszenie się każdą chwilą z tego wyjątkowego finału i pełni wiary w zwycięstwo, mimo że zupełnie nic na to przecież nie wskazywało. Leszek Ojrzyński całkowicie zaskoczył składem, jaki wystawił na najważniejsze spotkanie ostatnich 38 lat – zabrakło w nim miejsca dla Rafała Siemaszki i Dominika Hofbauera... Zresztą skład z 2 maja każdy kibic Arki zna przecież na pamięć. Steinbors – Socha, Sobieraj, Marcjanik, Warcholak – da Silva, Łukasiewicz, Marciniak, Szwoch, Bożok – Trytko. Z ławki Siemaszko, Hofbauer. I jeszcze Zarandia. Gdynianie zagrali kapitalny mecz. Konsekwentnie i mądrze od pierwszej do ostatniej minuty. Solidnie w defensywie, ambitnie w ataku. Kiedy Radosław Majewski w doliczonym czasie gry nie wykorzystał dwustuprocentowej sytuacji dla Lecha, wszyscy wyskoczyliśmy z radości, jakby to Arka strzeliła gola. Po bezbramkowym remisie w 90 minutach nadeszła dogrywka. A w niej 107 minuta. Mała gra Arki w środku pola, piłka trafia na lewą flankę, Warcholak podaje do Hofbauera, ten podrzuca futbolówkę Marciniakowi, obrońca Arki goni ją ile sił w nogach, a następnie wrzuca z pełnym impetem w pole karne między stoperów Lecha, zza których niczym spod ziemi wyskakuje Siemaszko, przykłada głowę idealnie, a piłka pod pachą Buricia wpada do siatki Kolejorza. Każdy z nas zapamięta tę chwilę do końca życia. To był stan całkowitej euforii. To był moment, w którym los oddał nam w ciągu sekundy to wszystko, co przez lata brutalnie kradł. Degradację za korupcję, pełne grozy 2:2 w derbach w 2011 r., lata porażek w I lidze z Ruchem Radzionków czy Kolejarzem Stróże… Wszystko to w jeden moment stanęło nam przed oczami i uciekło, zamieniło się w poczucie bajecznego spełnienia. Nie zeszliśmy jeszcze na ziemię po tym szokującym momencie, a przyszła 111 minuta. Socha odbiera piłkę Majewskiemu, ta trafia do Szwocha, a ten krótkim zagraniem uruchamia szalonego Gruzina. Zarandia ucieka Trałce, ogrywa Bednarka, oszukuje Buricia, niweczy marzenia całego Poznania o Pucharze. 2:0 Arka, Puchar jest nasz, świat się zatrzymuje. Każdy z nas przyjechał 2 maja do Warszawy z różnych swoich rzeczywistości – z pracy, szkoły, studiów… Każdy przyjechał ze swoimi problemami, troskami, trudnościami… I te problemy w 111 minucie za sprawą gruzińskiej błyskawicy zostały przetransportowane do czarnej dziury. Bramka Łukasza Trałki na 2:1 nie mogła już zmącić nastroju euforii. Marzenia się spełniają. Warto marzyć, naprawdę. Po zdobyciu Pucharu Polski było nam trudno wrócić do ligowej szarzyzny i rzeczywistości walki o utrzymanie. 3 maja tłumy witały zwycięskich Arkowców pod Stadionem Miejskim w Gdyni, trzy dni później Puchar Polski zawitał na świętą ziemię przy Ejsmonda. Tymczasem w walce o utrzymanie Żółto-Niebiescy fundowali kibicom prawdziwą karuzelę emocji. Od 0:2 z Cracovią do 1:0 z Górnikiem Łęczna, od 0:1 z Wisłą Płock i 1:4 ze Śląskiem do ręki Boga, wróć – Rafała Siemaszki, w zremisowanym 1:1 starciu z Ruchem Chorzów. Ten wynik nie był spełnieniem naszych marzeń, ale pozwolił na kolejkę przed końcem ligi wygrzebać się ze strefy spadkowej i pozostawić los we własnych rękach.
CZERWIEC
Drugiego dnia miesiąca nadszedł sąd. Zdobycie Pucharu Polski i awans do europejskich pucharów był doświadczeniem cudownym, ale priorytetem pozostawało przecież mityczne ,,utrzymanie Ekstraklasy dla Gdyni”. Sprawa była jasna – wygrywając z Zagłębiem Lubin Arka gwarantowała sobie ligowy byt bez oglądania się na Górnika Łęczna i Ruch Chorzów. Miedziowi katastrofalnie weszli w mecz, co Arkowcy wykorzystali strzelając bramki za sprawą Siemaszki i Formelli. Na samobójczego gola Marcjanika z początku drugiej połowy paręnaście minut później odpowiedział Warcholak strzałem z dystansu. Arka wygrała 3:1 i zapewniła sobie utrzymanie w Ekstraklasie. Po ogromnych emocjach, po wielkiej nerwówce… Ale czy ten klub mógłby zrobić to w innym stylu? Piłkarze w doskonałych humorach rozjechali się więc na urlopy, z których wrócili pod koniec miesiąca inaugurując przygotowania do nowego, historycznego sezonu i rozgrywając jeszcze mecz kontrolny z APOEL-em Nikozja, zremisowany 1:1.
LIPIEC
Pierwszego dnia miesiąca Arka w słabym stylu przegrała sparing z Sandecją 0:2, ale wszyscy żyli już zaplanowanym na 7 lipca meczem o Superpuchar Polski. Tym większą niespodzianką było przejęcie klubu w połowie tygodnia przez Dominika Midaka. O nowym właścicielu nie mieliśmy wielu informacji, ale jego wiek – 20 lat – zszokował wszystkich. Pełni mieszanych uczuć przystępowaliśmy do kampanii 2017/2018 z zupełnie zmienioną kadrą piłkarską – z klubu odeszli Bożok, Formella, Szwoch, Trytko, Lewicki, Abbott czy Hofbauer, na wypożyczenie trafili Stolc, Bach, Hebel czy Węsierski, a w ich miejsce w Gdyni zameldowali się Kosut, Żebrakowski, Pilarz, Danch, Piesio, Jurado, Kun, Jazvić, Rey, Kriwiec i Helstrup. Paręnaście dni później kolejny powrót do Arki miał zaliczyć Mateusz Szwoch, ale 7 lipca stanął on po drugiej stronie barykady. Zdobywcom Pucharu Polski przyszło otwierać sezon w polskiej piłce pojedynkiem z mistrzem kraju na Stadionie Wojska Polskiego. Mobilizacja była duża, a kiedy w 20 minucie po akcji Grzegorza Piesia futbolówkę do własnej bramki skierował Michał Pazdan i Arka objęła prowadzenie, apetyt na kolejne trofeum jeszcze wzrósł. Co prawda już siedem minut później znakomitym strzałem wyrównał Thibault Moulin, ale Żółto-Niebiescy przez resztę meczu grali zadziornie, ambitnie i zwyczajnie dobrze piłkarsko. Po 90 minutach utrzymał się remis 1:1. W serii rzutów karnych noga nie zadrżała ani Warcholakowi, ani Sołdeckiemu, ani Zbozieniowi, ani Jurado, z kolei wykonujący jedenastki po stronie gospodarzy Moulin i Kopczyński musieli zderzyć się ze ścianą w postaci łotewskiego człowieka z gumy, Pavelsa Steinborsa. 4:3 dla Arki w karnych, Superpuchar jedzie do Trójmiasta, a Legia przegrywa piąty mecz o to trofeum z rzędu. Kolejny tytuł był dla nas wszystkich kapitalną niespodzianką i fantastycznym prognostykiem przed nowym sezonem. Tydzień później dowiedzieliśmy się, że w III rundzie eliminacji Ligi Europy zagramy z duńskim FC Midtjylland lub, co było dużo mniej prawdopodobne po pierwszym meczu między tymi drużynami, węgierskim Ferencvarosem, a także przybyliśmy na Górkę przy Ejsmonda, by móc uczestniczyć w prezentacji zdobywców dwóch pucharów przed nową kampanią ligową. Emocje były więc w piątek – były i w niedzielę, gdy Arka na inaugurację Ekstraklasy zagrała po raz kolejny bardzo walecznie i ograła Śląska Wrocław 2:0 po trafieniach Patryka Kuna i Michała Nalepy. W kolejny weekend Arkowcy zremisowali 0:0 w Niecieczy z Sandecją, ale tak naprawdę wszyscy myśleliśmy już o tym, co miało wydarzyć się w czwartek 27 lipca na Stadionie Miejskim. Tego dnia wróciły bowiem do Gdyni europejskie puchary. Arka Gdynia podejmowała FC Midtjylland i kolejny raz w sytuacji, kiedy nikt na nią nie stawiał, zagrała koncertowo. Chyba każdy z nas pamięta szał radości, jaki wybuchł po cudownym uderzeniu Marcusa da Silvy z 31 minuty, które wylądowało w samym okienku bramki przyjezdnych. Mimo szybkiej odpowiedzi Duńczyków i strzelenia przez nich dwóch goli, Arka odpowiadała charakterem – jeszcze w pierwszej połowie po rzucie karnym wyrównał da Silva, a w doliczonym czasie gry po dośrodkowaniu Michała Nalepy z rzutu wolnego z bocznej strefy boiska, najsprytniejszy w polu karnym okazał się jak zawsze niezawodny Rafał Siemaszko i głową zapakował piłkę do siatki, dając całemu stadionowi w Mieście z Morza moment euforii, z którego wielu z nas czerpało energię do życia jeszcze przez wiele dni. Arka – Midtjylland sensacyjne 3:2! Na koniec miesiąca w Ekstraklasie gdynianie zremisowali w upalnym słońcu z Wisłą Płock 1:1.
SIERPIEŃ
Sierpień zaczął się od atomowego uderzenia. Już trzeciego dnia tego miesiąca Arka stanęła przed historyczną szansą awansu do IV rundy eliminacji Ligi Europy. Przy rewelacyjnym wsparciu naszych kibiców, którzy w potężnej liczbie dopingowali Arkowców i przekrzykiwali sektory gospodarzy, przyszło Żółto-Niebieskim rywalizować w Herning z Midtjylland w bitwie o marzenia. Znakomita pierwsza połowa najbardziej utytułowanego klubu Pomorza wlała w nasze serca jeszcze więcej nadziei. Utrzymywał się bezbramkowy remis, Arka grała bezwzględnie i bezpiecznie w defensywie. Kiedy w 59 minucie Dawid Sołdecki wyprowadził gdynian na prowadzenie, nie wierzyliśmy w to, co się dzieje. Wszystko to wydawało się układać w jedną spójną, wspaniałą całość, ale nie mieściło się nam w głowach. Arkowcy po bramce byli jeszcze bardziej nieustępliwi, jeszcze mocniej walczyli o każdą piłkę. Gdy jednak w 78 minucie Tadeusz Socha przypadkowo zapakował futbolówkę do bramki Steinborsa, zaczął się dramat Arki Gdynia w Herning. Głębokie cofnięcie się we własne pole karne, wybijanie piłki z szesnastki ,,byle dalej”, w poczynania naszych zawodników wkradła się duża nerwowość. Znalazło to odbicie w najgorszym możliwym momencie. Na niespełna sto sekund przed końcowym gwizdkiem gospodarze wcisnęli w końcu bramkę na 2:1. Stadion w Herning zwariował, jak gdyby Duńczycy eliminowali właśnie Barcelonę czy Real z Ligi Mistrzów. Nie eliminowali Barcelony ani Realu, ale eliminowali najdzielniejszą i najbardziej charakterną drużynę, z jaką przyszło im grać w historii ich występów w Europie. Arkowcy wrócili z Danii na tarczy, w nastroju podłamania, stracenia niepowtarzalnej szansy… Ale czy na pewno niepowtarzalnej? Dzisiaj patrzymy na to z innej perspektywy. W tamtym momencie dla wszystkich nas był to spory cios. Trzeba było jednak szybko wrócić do polskiej rzeczywistości. Po bezbarwnym 0:0 z Koroną przyszedł bowiem niebywały come-back Arki w pucharowym meczu ze Śląskiem. Od 0:2 do przerwy do 2:2 po 90 minutach i 4:2 po dogrywce, wrocławianie znów upokorzeni, poza burtą Pucharu, a obrońcy tytułu po demonstracji mocy grają dalej. Na pucharowym entuzjazmie Żółto-Niebiescy omal nie wygrali jeszcze w Zabrzu, ostatecznie remisując z Górnikiem 1:1. W drugiej połowie miesiąca przyszedł jednak kryzys, w czasie którego w niewytłumaczalnie słabym stylu Arkowcy przegrali po 0:3 spotkania z Pogonią i Lechem.
WRZESIEŃ
Po dwóch wysokich porażkach w lidze i przerwie na reprezentację we wszystkich nas był duży głód zwycięstwa. Nadarzała się do tego idealna okazja – w pierwszą wrześniową kolejkę do Gdyni przyjechała Wisła Kraków, z którą Arka potrafi grać agresywnie i zadziornie. Znalazło to potwierdzenie i tym razem – po rewelacyjnych akcjach Adama Marciniaka z Rafałem Siemaszką i Grzegorza Piesia z Yannickiem Sambeą gdynianie prowadzili do przerwy 2:1, a w drugiej połowie trzeciego gola dołożył jeszcze Ruben Jurado. Wydawało się, że wszystko wraca na właściwe tory. Tydzień później w zgodowym meczu Żółto-Niebiescy podzielili się punktami z Zagłębiem Lubin, a w środku tygodnia kolejnego przyszło im udać się do Bielska-Białej na spotkanie 1/8 finału Pucharu Polski z Podbeskidziem. Po długo utrzymującym się remisie 1:1, w 110 minucie strzał marzeń oddał Luka Zarandia, przypominając się szerszej publiczności. Gruzin grał z Góralami dobry mecz, szarpał, dryblował, próbował, uderzał… I ta zadziorność przyniosła skutek w postaci zagwarantowania obrońcom tytułu awansu do ćwierćfinału. Po potyczce w Beskidzie Śląskim Arkowcy pozostali na południu Polski, gdyż w przeciągu kilku dni mieli rozegrać ligowe starcie w Gliwicach z Piastem. Wygrali i ten mecz, tym razem 1:0 po trafieniu niezawodnego Siemaszki, oczywiście głową. Wrzesień był więc dla Arki bardzo dobrym miesiącem, zakończonym jeszcze remisem 1:1 z Cracovią, pozostawiającym spory niedosyt, ale też niezwiastującym problemów w dalszej części sezonu.
PAŹDZIERNIK
Powrót do rzeczywistości Ekstraklasy po przerwie na reprezentację przyniósł Arce punkt na boisku w Niecieczy po remisie 1:1, ale to była jedynie przystawka do serii dużych meczów. Na horyzoncie było już widać derby Trójmiasta, którymi wszyscy żyliśmy. Najpierw jednak rozgrywający setny mecz w żółto-niebieskich barwach Rafał Siemaszko zagrał fantastyczny koncert i poprowadził Klub Marzeń Miasta z Morza do rozbicia Jagiellonii 4:1. Następnie w tygodniu Arkowcy wygrali pierwszy ćwierćfinał z Chrobrym Głogów 2:0 w pojedynku trenerów, którzy doprowadzili nasz święty klub do finału Pucharu Polski w poprzedniej kampanii. Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, by wreszcie wygrać derby w Ekstraklasie, na czym nam wszystkim od końca wakacji zależało przecież najbardziej. Porażka 0:2 w Warszawie nie niepokoiła, bo wydawała się być wliczona w prognozy najbliższych meczów. Czekaliśmy z ogromnym zniecierpliwieniem na początek listopada, dokładnie trzeci jego dzień.
LISTOPAD
I nadszedł. Na wypełnionym po brzegi Stadionie Miejskim wszyscy byliśmy pełni wiary i nadziei na pierwsze zwycięstwo w derbach w Ekstraklasie. Arka grała do tego momentu w tym sezonie dobrze, Lechia była pogubiona, a do Gdyni przyjeżdżała krwawo poraniona po porażce 0:5 z Koroną u siebie cztery dni wcześniej. Pierwsza połowa rozczarowała, ale mimo tego wszyscy na stadionie trzymali w sobie wiarę, że to będzie nareszcie nasz wielki dzień. Kiedy w drugiej połowie Lechia strzeliła bramkę początkowo uznaną przez sędziego Stefańskiego, ale po chwili zweryfikowaną przez system VAR jako nieprawidłowa, najpierw zamarliśmy, a po chwili poczuliśmy fizycznie, jak z naszych serc osuwa się błyskawicznie potężny głaz. Wciąż pozostawała w nas żywa nadzieja na zwycięstwo, choćby w ostatniej minucie. Aż przyszła ta ostatnia minuta. Przyniosła ze sobą grozę i traumę. Cisza, jaka w tym momencie zapanowała na stadionie, będzie pewnie przez każdego z nas zapamiętana do końca życia. Ona nie była wymowna. Ona była mordercza. Ale staliśmy tam wszyscy razem. Razem weszliśmy w to cierpienie, razem je przyjęliśmy… I czuliśmy też to samo. Chyba nigdy wcześniej hasło ,,nigdy nie zostaniesz sam” nie oddawało tak wyraźnie tego, co się w nas działo. Po wielkim dramacie początku listopada przyszła przerwa na reprezentację, a po niej trzeba było wrócić do gry, zakasać rękawy i jak mężczyźni zabrać się do roboty, znów punktując. Ta reakcja na porażkę Arkowcom wyszła doskonale – tradycyjne zwycięstwo ze Śląskiem, tym razem 2:1, a przede wszystkim szalona kanonada z Sandecją w spotkaniu wygranym 5:0, pozwoliły choć na chwilę zapomnieć o feralnym początku miesiąca. Na koniec listopada Arka przypieczętowała awans do półfinału Pucharu Polski remisując w rewanżowym ćwierćfinale z Chrobrym 1:1, a w tej fazie rozgrywek wylosowała Koronę Kielce. Powrót na Stadion Narodowy 2 maja na dzisiaj wydaje się dzięki temu bardzo prawdopodobny.
GRUDZIEŃ
Dobre humory ostatnich zwycięstw zakłóciła nam tragiczna porażka 0:2 w Płocku, a przede wszystkim jej mdły styl. Żółto-Niebiescy nie zamierzali jednak czekać na rehabilitację zbyt długo. Już tydzień później po wyśmienitym meczu przypominającym nasze najwspanialsze boje z Lechem, Legią, Midtjylland czy Śląskiem, Arkowcy rozstawili po kątach Koronę w Kielcach, triumfując efektownie 3:0, a trzy dni później poszli za ciosem i w kolejnym emocjonującym meczu zwyciężyli z Górnikiem Zabrze 1:0, strzelając bramkę za sprawą Damiana Zbozienia w doliczonym czasie gry. Ta wygrana wywindowała gdynian na świetne 5. miejsce w tabeli Lotto Ekstraklasy. Tradycyjna porażka w Szczecinie na koniec roku 2017 skutkująca ostatecznie spadkiem o jedną lokatę nie może więc zamazać obrazu, jaki wyłania się z tych dwunastu miesięcy. Tak, rok 2017 zdecydowanie był Arkowcem. Był pełen chwil cudownych, które będziemy pamiętać do końca życia i o których będziemy opowiadać następnym żółto-niebieskim pokoleniom. Nie obyło się w nim bez momentów gorzkich, ale one powodują przecież, że kiedy pojawiają się wielkie zwycięstwa, to te smakują dużo lepiej niż gdyby nie były poprzedzone trudnymi do pokonania przeszkodami. Czy może być jeszcze lepiej? Oczywiście – przed nami emocjonujący rok 2018, w którym czekamy na awans do górnej ósemki Ekstraklasy, obronę Pucharu Polski i upragnione zwycięstwo w derbach Trójmiasta. Czy są to cele realne? Jeżeli my, kibice, zachowamy taki poziom dopingu, jaki niósł piłkarzy do największych triumfów minionych miesięcy, to na pewno wszyscy razem jesteśmy w stanie osiągnąć wiele. Niech to będzie nasza wiosna, niech to będzie (znów) nasz rok.
Kowboj