Naszym rozmówcą jest Pan Marek Gaduła. W Arce zatrudniony w 2010 r., do końca 2019 r. pełniący obowiązki koordynatora sztabu medycznego. Od 39 lat pracuje w sporcie, jako fizjoterapeuta i specjalista odnowy biologicznej. W latach 2003-2009 współpracował m.in. z trenerami Pawłem Janasem, Leo Beenhakkerem i Stefanem Majewskim – przy największych imprezach piłkarskich świata (MŚ i ME) oraz eliminacjach do nich. Wieloletni Kibic Arki, wychowany na Oksywiu, pierwszy raz odwiedził Ejsmond Park ze swoim ojcem w 1966 r. na meczu z Górnikiem Wałbrzych.

PP: Witam serdecznie. Zacznijmy od tego, dlaczego zdecydował się Pan odejść z Klubu?

MG: Dziękuję za zaproszenie do rozmowy. Dla Arki wszystko.
Po pierwsze, nie mogłem pozwolić sobie na to, aby ktoś niekompetentny wchodził w butach, wtrącał się w moją pracę. Od kiedy w Klubie pojawili się ludzie bez doświadczenia, nastąpiła stopniowa degradacja profesjonalizmu oraz odsuwanie ludzi związanych emocjonalnie z Arką. Mówiąc o osobach niekompetentnych, mam na myśli przede wszystkim Antka Łukasiewicza. Objął funkcję kierownika operacyjnego pionu sportowego, choć w wywiadach niesłusznie został nazwany dyrektorem sportowym.

PP: Jakieś przykłady?

MG: Jeśli chodzi o naszą współpracę, Antek wydawał mi różne polecenia, m.in. aby wysyłać do niego raporty o stanie zdrowia zawodników. Później już nikt do mnie nie dzwonił po informacje, a w mediach ukazywało się to, co przekazywałem jemu osobiście.

Inny przykład. Po wejściu w życie ustawy RODO, na spotkaniu z prezesem i lekarzami, Antek przemówił do mnie osobiście, abym przygotował deklaracje o RODO dla zawodników Arki, na co przystałem, choć nie należało to do moich obowiązków. Przekazałem mu wszystkie deklaracje poza brakującymi pięcioma, bo niektórych zawodników nie było na treningu i później pisał do mnie smsy i maile, żebym uzupełnij brakujące deklaracje. To jest taka mała rzecz. Z poważniejszych, kiedy do Gdyni przyjeżdżał zawodnik, Antek wysyłał go na badania, nie informując mnie o tym. Sam odbierał wyniki i wszystkie leżały później u niego w biurze.

Ponadto, do moich obowiązków należał dobór i kontrola nad zakupem suplementów, odżywek itp. Niedługo przed moim odejściem z klubu, nastąpiła zmiana firmy zaopatrzeniowej, której nikt ze mną nie konsultował. Przez 20 lat pracy w strukturach piłkarskich poznałem wiele firm. Pracując w Arce wszystkich musiałem prosić o hurtowe ceny, bo nie było nas stać na inne rozwiązanie. Przyznaję, że nie raz czułem się jak żebrak w takich sytuacjach, byle tylko wyszło jak najtaniej. Dwa lata temu odrzuciłem ofertę firmy, która nie była lepsza od dotychczasowej, z produktami znacznie droższymi. Tymczasem „dyrektor sportowy” podpisał z nimi kontrakt.

PP: To niepoważne, aby nie konsultować wyników badań ze sztabem medycznym.

MG: Absolutnie i nie wiem, jak w profesjonalnym klubie mogą panować takie standardy. Inaczej powinno być wyglądać postępowanie przed transferowe. Przy badaniach wstępnych, należałoby obowiązkowo wykonać badania takie jak: rezonans kolan, bioder, USG mięśni itd., tym bardziej, że mamy dobrą bazę w Radiologica Rumia do wykonywania takich badań. Oczywiście, przekłada się to później na finanse, ale ile było takich pomyłek, które kosztowały Klub o wiele więcej. Nasz lekarz, Rafał Camilleri (ortopeda) pyta zawodnika – miałeś jakiś uraz? On odpowiada, że nie i wszystko jest w porządku. Podpisuje kontrakt, a później wychodzą stare urazy i okazuje się, że piłkarze zapominają o operacjach sprzed kilku lat.

PP: Od lat kibicom wydaje się, że w Arce panuje pewne „fatum”, a jednak eliminacja zawodników na całe rundy to nie raz kwestia błędów organizacyjnych.

MG: Tak. Razem z dr Camillerim poruszaliśmy ten temat z prezesem Pertkiewiczem, ale nie było zgody na to. Można odnieść wrażenie, że zapewne po światku piłkarskim rozeszło się, że testy medyczne w Arce są do przejścia. Dlatego niejednokrotnie przechodzili je u nas piłkarze z urazami, którzy bardzo szybko się „psuli”.

PP:  Czy tak było w przypadku Santiego Samanesa? Uważa Pan, że dostanie jeszcze swoją szansę w Arce, czy z nim również zostanie rozwiązany kontrakt?

MG: Kolejny członek „Tercetu hiszpańskiego”. Osobiście nie wierzę, że Samanes zagra, moim zdaniem boi się kolejnego urazu. Już dwa razy po leczeniu był przymierzany do grania. Odnoszę wrażenie, że on zostaje w Arce dla zachowania pozorów przez ludzi odpowiedzialnych za jego ściągnięcie. Według tzw. „dyrektora sportowego” jest dobrze, w myśl teorii, że 20% udanych transferów to już sukces.

Z Samanesem było tak, że on zepsuł się nagle. Gdy byłem jeszcze na Mistrzostwach Europy z trenerem Czesławem Michniewiczem z kadrą U-21, dostałem wiadomość, że Santi narzeka na bóle. Na obozie w Gniewinie już „cierpiał” i mówił, że chce jechać do Hiszpanii. W ciągu miesiąca zrobiliśmy mu kilka badań diagnostycznych. Jednego dnia Antek ogłasza mi, że ustaliliśmy (nie wiem z kim), że Samanes jedzie na 2 tygodnie do Hiszpanii i będzie raportował swój stan zdrowia. Antek później przekazywał informacje mailowo, że „Jest fantastyczny postęp, cieszymy się z poprawy”. Santi wrócił na chwilę, znów się pogorszyło i znowu, tym razem wyjechał na 4 tygodnie do Hiszpanii. Na miejscu mógł mieć zrobioną operację i serię zastrzyków, ale wyjechał by tam się leczyć. Jednak wrócił, dogadał się i operację przeprowadzono tutaj. Lekarz zaznaczał, że to nie są zabiegi pourazowe, tylko profilaktyczne, więc tam nie działo się nic strasznego. W Turcji pewnie wszystko będzie w porządku, wróci do Polski gdzie jest zimniej i znowu coś nie będzie grało. Obym się mylił.

PP: Jeżeli Antoni Łukasiewicz jest „dyrektorem sportowym”, to chyba on powinien być pociągnięty do odpowiedzialności za nieudane transfery?

MG: Żeby zostać dyrektorem sportowym, należy mieć ku temu odpowiednie wykształcenie, poparte doświadczeniem. Czesław Boguszewicz był Dyrektorem, Edward Klejndinst był Dyrektorem i oni rzeczywiście pomagali we wszelkich dziedzinach, dzielili się wiedzą, z której każdy mógł skorzystać. Gdyby Antek został przy kimś takim i się przyuczał i jednocześnie postarał się o jakiś papier, to może coś by osiągnął. Tymczasem on nie ma żadnego wykształcenia, ani żeby szkolić młodzież, ani objąć funkcję organizacyjną w profesjonalnym klubie. Dziwię się, bo wielu zawodników stara się o to, aby zdobyć wykształcenie i móc później pracować w sporcie, a Łukasiewicz nic. W pionie sportowym mamy bardzo doświadczonego i wykształconego eksperta piłkarskiego, Michała Globisza (doradca Zarządu ds. sportowych), od którego Antek przy odrobinie dobrej woli mógłby się dużo nauczyć. Dlatego nie rozumiem, jak można powierzyć transfery za grube pieniądze komuś, kto nie ma żadnego doświadczenia handlowego, poza sprzedażą soczków w szatni i zakupu sprzętów biurowych, wentylatorów itp. Być może należałoby utworzyć dla niego np. funkcję szefa zaopatrzenia, w której by się sprawdził.

PP: Można wyczuć wyraźną niechęć, zresztą nie dziwię się, bo kibice szybko przekonali się, że przedwcześnie ogłosili Łukasiewicza „Admirałem”.

MG: Nie chodzi o to, że go nie lubię. Gdy grał w Arce jako piłkarz nie mieliśmy żadnych kłótni, bo ja też nie mogłem pozwolić sobie na jakieś konflikty z zawodnikami, to nie moja rola. Ale większość ludzi szybko zauważyła, kim jest. Zawsze się eksponował przed kamerami, pierwszy do jakichkolwiek akcji przy obiektywach. Gdy po wygranym meczu do szatni wchodziła kamera, to Adam Marciniak czy Krzysiu Sobieraj zbierali wszystkich i pytali „Kto wygrał mecz?”. Roznosi się echo, cisza i nagle Antek, stojąc przy kamerze krzyczy jeszcze głośniej „KTO WYGRAŁ MECZ?!”. Chłopaki oczywiście zawsze odpowiadali, ale nie ukrywam, że nie raz wyglądało to komicznie, takie pozerskie zachowanie.

Nawiążę jeszcze do filmu Arki nakręconego z okazji 90-lecia Klubu. Antek użyczał do niego głosu, jako narrator. Wejście w rolę niczym Śp. Jan Suzin to jeszcze nic złego. Jednak jego wystąpienie już przed kamerą było dla mnie i kolegów z Arki, z Ejsmonda, obrazą w najgorszym wydaniu. On mówi o historii Klubu, zarówno nowej i starej… siedząc pod koszulką nr 6 ze swoim nazwiskiem. Swoją, a nie nr 5 Zbyszka Bielińskiego. Jak my mieliśmy to odebrać? Że to on jest tą nową historią? Kiedyś mówiło się tak: „Nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z Ciebie oficera”. Tak jest w tym przypadku. Antek nie ma żadnego wykształcenia sportowego, a robi z siebie specjalistę.

 PP: Wydawało się, że Antek był ostoją w szatni. Dobrym duchem, który jednocześnie potrafi krzyknąć i zmobilizować drużynę, stąd ten późniejszy „Admirał”.

MG: Moim zdaniem, on nigdy nie był ostoją szatni, zawodnicy pewnie to potwierdzają. Jak mówię, on kiedy tylko mógł, starał się wykreować taki wizerunek kapitana. To jest taki typowy, tzw. farmazon. Zwróć uwagę, że nigdy nie był wybierany jako pierwszy kapitan drużyny. Jedynie zastępował swoich kolegów, kiedy tych brakowało w pierwszym składzie.

PP: Czy jako kierownik dalej próbował kreować taki wizerunek wśród zawodników?

MG: Od kiedy został zatrudniony jako kierownik pionu sportowego, na pewno nie układało się lepiej. Będąc piłkarzem, miał dobre stosunki z kolegami. Po objęciu funkcji, gdy wybierali się na jakiekolwiek spotkania, to po kilku minutach „włącza mu się dyrektor”. Do tego miał dar pouczania innych, a pamiętam, że sam był niechętny i nieodporny na krytykę.

PP: Jak wyglądała jego relacja z Krzysztofem Sobierajem?

MG: Co tu dużo mówić, Sobieraj zachowuje klasę nie komentując poczynań Antka. Podobno Krzysztof miał pełnić jakąś funkcję w strukturach Klubu i raczej był gotów to zrealizować. Krzysiek zachowuje profesjonalizm i z tego co wiem, nie wdaje się w żadne dyskusje. Podkreślę jeszcze raz. Funkcja Dyrektora Sportowego została zniesiona po odejściu z klubu Edwarda Klejndinsta, a kierownik pionu sportowego zajął tylko biurko i fotel po dyrektorze. Chyba nie jest to równoznaczne z byciem dyrektorem sportowym i nazywaniem się nim.

PP: Czy myśli Pan, że Łukasiewicz poniesie odpowiedzialność za nieudane transfery, może sam zdecyduje się ustąpić?

MG:  Mając pieczątkę i wizytówkę dyrektora sportowego, sam nie odejdzie. W wywiadach mówił, że on za Azera Busuladzicia odpowiada głową. Skoro tak, to po tej rundzie jesiennej, można było powiedzieć: trafiony-ZATOPIONY. Moja babcia zawsze powtarzała: „Nie potrafisz – nie pchaj się na afisz”. Może lepiej byłoby rozpocząć flisakowanie, pokonać małe fale i dopiero zmierzać w dystynkcje admiralskie.

Wydaje mi się, że właściciele i obecny prezes również nie podejmą działań w jego kierunku, bo to będzie i z ich strony przyznaniem się do błędu, czego jak widać nie potrafią. Zastanawiam się tylko, dlaczego Arka ma płacić za naukę zawodu. To on miał Arce pomóc, a nie Arka jemu po zakończeniu kariery piłkarza.

PP: Jak ocenia Pan w takim razie pracę Grzegorza Stańczuka w Arce?

MG: Przychodząc do Arki, pochwalił się ukończeniem renomowanych uczeni. W porządku, ale on również nie miał żadnego doświadczenia w zarządzaniu klubem sportowym. W Ekstraklasie zajmował się marketingiem. Gdy przyszedł, wszystkim powtarzał, że potrzebuje 60 dni. Nie będzie z nikim rozmawiał, tylko rozpoznawał sytuację, czytał dokumenty itp. Z tego fotela wszystko widzi się z wysoka, to jest totalnie inna perspektywa. Trudno ocenić wykonaną pracę prezesa (to nie moja rola), ale chyba nie zdążył osiągnąć zamierzonego (wytyczonego) celu i szybko zrezygnował z pełnienia funkcji prezesa.

Myślę, że tzw. nowa polityka medialna również nie była szczęśliwym posunięciem władz klubu. Pamiętamy brak zgody na udział Michała Nalepy w programie telewizyjnym i udzielenie wywiadu.
Pierwszy raz w historii nie odbył się owy program z powodu braku zaproszonego gościa. To był jednak czas, gdy w klubie było gorąco i myślę, że obawiano się, że ludzie związani emocjonalnie z Arką zdecydują się „coś powiedzieć”.

PP: Czy kroki podejmowane przez właścicieli większościowych można uznać za przemyślane?

MG: W jakiś sposób działalność musiała być przemyślana. Kiedy ktoś kupuje klub, to musi mieć w tym jakiś cel, pytanie tylko czy jest to cel zbieżny z celami tego klubu. Przyszli do Arki w jej najlepszym momencie i oczywiście nie było w tym żadnej ich zasługi. Jeżeli było to przemyślane, to może pod kątem szukania innej inwestycji, bo warunki do stworzenia Klubu z górnej części tabeli Ekstraklasy mieli doskonałe, jeśli nie najlepsze w Polsce.

W Arce nie zadbano o rozwój organizacyjny, nie wybudowano żadnej infrastruktury. Właściciel mógłby wykazać jakąkolwiek inicjatywę, co spotkałoby się z pozytywnym odbiorem. Być może osiągnęli jakiś osobisty cel, ale Arka nie zyskała na tym nic, tym bardziej, że wpadliśmy w długi.

Przez pewien czas młodszy z Panów Midak – Dominik, przychodził do szatni przed czy po wygranych meczach, chwalił chłopaków i to mógł być taki pozytywny sygnał, że coś się będzie w Arce dobrego działo. Ale po zwolnieniu z pracy swojego trenera Smółki, sam zainteresowany przyznał, że robił to wyłącznie na jego prośbę. Tymczasem od jakiegoś czasu nigdzie się nie pojawiają, nie komentują, co jest odbierane bardzo negatywnie.

PP: Czyli odpowiedzialni za obecną sytuację klubu są przede wszystkim samozwańczy „dyrektor” i „menedżer klubu” – Antoni Łukasiewicz i Rafał Żurowski?

MG: Ten drugi w ostatnim wywiadzie mówił, że w Arce jest źle na poziomie organizacyjnym. Jeśli oni nad tym mają panować, to przez kogo jest źle? Przez poprzedniego prezesa, trenera, dyrektora? Kto zadłużył Naszą Arkę? Ten Pan pracował dwa, czy trzy miesiące w Chojnicach. To jest jego doświadczenie. Takie przykłady jak „Tercet Hiszpański” czy Azer same o sobie świadczą i to właśnie ci Panowie są odpowiedzialni za transfery. Pozostałe kwestie to jest złożony problem, różni ludzie i ich decyzje wpłynęły na ogólną, złą sytuację Arki Gdynia.

PP: Jak by Pan zareagował na propozycję objęcia stanowiska w strukturach?

MG: Za moich czasów, studia na kierunku fizjoterapia były marzeniem, oferowało je tylko 5 uczelni w Polsce. Poza specjalistycznymi, 20 lat temu ukończyłem podyplomowe studia menedżera sportowego. Mógłbym więc ubiegać się o stanowisko organizacyjne, czy w strukturach. Chciałem jednak rozwijać się w swoim kierunku, być w tym jak najlepszym. W fizjoterapii przeszedłem „od szeregowca do pułkownika” przez wszystkie kolejne drogi rozwoju. Do głowy by mi nie przyszło, żeby pchać na stanowisko, do którego w ogóle nie czuję się przygotowany.

PP: Jak z kolei ocenia Pan postawę trenera Aleksandra Rogicia?

MG: Zbyt krótko z nim pracowałem, aby ocenić kunszt trenerski. Zapamiętałem jednak z pierwszego spotkania z całym sztabem szkoleniowym i medycznym zdanie, że „NA PROŚBĘ ANTKA nie będzie robił zmian w sztabie medycznym aż do stycznia”. Znaliśmy się trzy, może cztery dni. Wystarczyło.

PP: Jakie zatem Arka ma braki, jeśli chodzi o sztab medyczny i wszystko co z tym związane?

MG: W Klubie powinna być ustalona właściwa struktura, hierarchia. Uważam, że w profesjonalnym klubie musi być trzech fizjoterapeutów. Dwóch doświadczonych do rehabilitacji oraz trzeci z uprawnieniami, a pełniący rolę masażysty i „zabiegowego”. Oczywiście w sztabie medycznym muszą być też dwaj lekarze. To jest ekstraklasowy Klub i przez wszystkie drużyny, mam tu na myśli i rezerwy i drużyny juniorskie, przewija się ponad stu zawodników.

Ponadto, co jest niezmiernie ważne. Na każdym treningu powinien być obecny lekarz. Albo ortopeda jak Camilleri, czy też Śliwiński jako trener sportowy. Niejednokrotnie trzeba zareagować bezzwłocznie, co w wielu przypadkach uratuje zdrowie zawodnika. Temat był wałkowany wiele razy. Jeszcze przed odejściem z pracy, tłumaczyłem Antkowi jak bardzo ważna jest to kwestia, żeby zawodnicy nie jeździli każdorazowo do gabinetów głównie poza Gdynią, tylko należy człowieka zaangażować na miejscu i mu zapłacić. Doktor Śliwiński wyrażał taką gotowość i to wcale nie za kontrakt zawodniczy, gdzie lekarz na stałe powinien być podstawą. Wiem natomiast, że nikt się do doktora w tej sprawie nie odezwał.

PP: Mówił Pan o ustaleniu hierarchii, można konkretniej?

MG: W jakimś celu tworzy się sztab medyczny. Często jednak w leczeniu „doradzają” trenerzy, ich asystenci, dyrektorzy i piłkarze sobie nawzajem. Tutaj musi być ustalona hierarchia. To kierownik sztabu medycznego wraz z lekarzem prowadzącym decydują, jak pokierować zawodnikiem dla jego wyleczenia. W takim przypadku wiadomo też konkretnie, kogo pociągnąć do ewentualnej odpowiedzialności. Tak samo, hierarchia powinna obowiązywać również w nagradzaniu. Specjaliści nie mogą być premiowani na równi z osobą sprzątającą, czy wydającą sprzęt.

PP: Czyli Łukasiewicz wtrąca się w kompetencje sztabu medycznego, nie słucha porad i potrzeb i znowu nic dobrego z tego nie wychodzi.

MG:  Kiedy jesteś na stałe w drużynie, jest to bardzo stresująca praca. Z jednej strony ciąży duża odpowiedzialność za zdrowie jednostki, jak i sukces całej drużyny. W rezerwach i drużynach juniorskich pracuje fizjoterapeuta Rafał Kamiński, również Arkowiec, syn byłego piłkarza Arki. Wyobraź sobie sytuację z minionej rundy, gdzie przed meczem z Wisłą brakuje fizjoterapeuty i ściągają Rafała, żeby jechał z drużyną do Krakowa. Odwołał wizyty w prywatnych gabinetach przez 3 dni, żeby polecieć z Arką na ten mecz. Za to poświęcenie, jako wynagrodzenie otrzymał od Antka… butelkę whisky. Nie mam skrupułów, by o tym wspomnieć, bo rozeszło się to szybko w klubie. Jak ten chłopak miał się poczuć? Za butelkę whisky zostawił pracę i chłopaków z Arki na miejscu. Resztę każdy dopowie sobie sam.

PP: Tak jest. Ciężko będzie znaleźć cokolwiek dobrego, co Pan Antoni uczynił dla Arki jako kierownik.

MG:  Nie powiem, kiedy było gorąco i w biurach brakowało klimy, Antek kupił wiatraki. Jak wspominałem, jeśli chodzi o kwestie zaopatrzeniowe naprawdę dobrze sobie radzi. Mówiłem też o „Tercecie hiszpańskim”. Nie mamy pewności, że w tym czy kolejnym okienku nie pojawią się następne „wynalazki”.

PP: Jak Pan uważa, czy w Arce, zwłaszcza w pierwszym zespole, przydałby się psycholog?

MG: Ciężko mi to ocenić. W wielu klubach piłkarze mają dostęp do konsultacji z psychologiem. Niektórzy chwalą takie rozwiązanie, inni nie. Na pewno człowiek nie raz potrzebuje pomocy psychologa. Sport to zajęcie, któremu towarzyszy pełno skrajnych emocji. Zwłaszcza w czasie kontuzji czy niskich morale w drużynie, piłkarzom przydaje się taka pomoc. Bogate kluby posiadają taką pomoc psychologiczną dla zawodników. Temat psychologa był poruszany niejednokrotnie, nawet w ostatnich miesiącach, przed moim odejściem z klubu.

PP: Miał Pan bogate doświadczenie, pracował już od kilku lat m.in. dla pierwszej Reprezentacji Polski. Jak to się stało, że trafił Pan do Arki, która raczej nie oferowała kokosów?

MG: Zdaje się, że w roku 2004 na kadrze we Wronkach poznałem Śp. Andrzeja Czyżniewskiego, który po kilku latach, w 2010 roku zadzwonił do mnie z pytaniem, czy mógłbym pomóc w Arce. Jedyny wówczas masażysta, Marek Latos miał problemy zdrowotne. Jako Arkowiec potraktowałem tę propozycję priorytetowo i przyznaję, że przez kilka miesięcy pracowałem za symboliczne stawki. Trener Pasieka przekonał się do mnie, współpraca układała się dobrze, nie brakowało mi wtedy na chleb, więc wyszło to dla mnie naturalnie. Niedługo później planowane były dwa wyjazdy na obozy – do Turcji i Hiszpanii. Dyrektor Czyżniewski zadzwonił do mnie i powiedział, że jadę z Arką na te obozy. Postawił mnie przed faktem dokonanym, gdyż zgłosili mnie już na listy i wyjazdy były opłacone. Stwierdziłem, że wchodzę w to! Nareszcie spełniło się marzenie o pracy w ukochanym Klubie. Wtedy skończyłem już pracę w pierwszej Reprezentacji i pozostałem na lata w Arce Gdynia.

Do końca życia będę z Arką związany. Arkowcem się nie bywa, Arkowcem się jest! W momencie przyjścia byłem zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć, nie musiałem zarabiać wiele. Pomyślałem, że znalazłem się w niej w dobrym czasie.

PP: Szkoda, że nie każdy ma takie podejście.

MG: Wszystko zależy od sytuacji zainteresowanego. Przykro mi, że z Arki pozbyto się kilku prawdziwych specjalistów. Mam na myśli m.in. trenera Grzegorza Witta oraz trenera Daniela Myśliwca. Mniej więcej w tym samym czasie w słaby sposób pożegnano dwóch prawdziwych fachowców. Pierwszy, stary Arkowiec, który pracował w Arce już praktycznie „na każdej pozycji”. Drugi, może i nie kibic Arki, młody facet, przed którym wielka kariera właśnie dlatego, że skupia się na swojej specjalności i robi to naprawdę dobrze.

PP: Czy w ich przypadkach chodziło o kwestie finansowe?

MG: Tego nie wiem. Najlepiej byłoby zapytać ich osobiście, jeśli zechcą odpowiedzieć. Pamiętam tylko, że były już prezes zapowiadał przyjście do Arki spółki Skarbu Państwa i solidny przypływ pieniędzy do klubu. Cóż, jak widać nie ma Pana prezesa, nie ma spółki.

PP: Pański wujek również pracował w Arce, prawda?

MG: Zgadza się. Rok po zdobyciu Pucharu Polski w 1979 r. byłem studentem i uczestniczyłem w dosyć przypadkowym spotkaniu, ówczesnego trenera Arki Czesława Boguszewicza oraz kierownika drużyny, Józefa Miedzierskiego (mojego wujka). Zapytany przez mojego wujka, co będę robił po studiach, odrzekłem, że marzę o pracy w sporcie, najlepiej w Arce, co trener Boguszewicz skwitował „Niech się uczy, niech się uczy”. Wspominaliśmy tę sytuację z trenerem w czasie niedawnej kolacji Ejsmond Club z Jedenastką 90-lecia.

PP: Może jakaś anegdota z czasów Ejsmonda?

MG:  Był taki czas, że dwa razy z rzędu przegrywaliśmy w Zagłębiem Sosnowiec, zarówno w lidze i Pucharze Polski. W defensywie grał tam wówczas zawodnik o nazwisku Piecyk, który bardzo często przerywał akcje Arki. Pewien kibic po jednej z interwencji krzyknął w jego kierunku: „Eeeeej, Piecyk! Jak nie przestaniesz to Cię zamienię w kaloryfer”, co oczywiście zrobił bardzo dowcipnie. Takie to były czasy. Ejsmond Park nie raz był jedną wielką lożą szyderców, co miało swój klimat. Wtedy marzyłem o tym, żeby pracować w Arce. Żeby wybiec na boisko z torbą chociaż raz, jak ten masażysta Arki, Sokrates Cyndzas.

PP: Czy zaraził Pan miłością do Arki również swoją rodzinę?

MG: Tak, oczywiście. Zarówno moją żonę, jak i córkę, z których jestem bardzo dumny, obydwie są lekarzami. U nas w rodzinie na każdym możliwym kroku panuje kolorystyka żółto-niebieska. Z kolei córka dała się namówić na kupno akcji Arki w ramach Ejsmond Club. Właśnie o to chodzi. W Arce muszą być ludzie czujący klimat, będący Arkowcami. Mamy tu niepowtarzalne warunki do stworzenia pięknego, silnego, rodzinnego klubu.

PP:  Muszę jeszcze zapytać o pańskie zdrowie. Jak przebiega leczenie?

MG: Dziękuję, jest już zdecydowanie lepiej. Na tym pechowym meczu u Nas z Legią w poprzedniej rundzie, zerwałem Ścięgno Achillesa. Konieczna była operacja, a następnie rehabilitacja, która idzie naprawdę w porządku i jestem dobrej myśli!

PP: To świetna wiadomość, Panie Marku. Jakaś puenta na zakończenie? Przyznam, że dowiedzieliśmy się naprawdę dużo.

MG: Pół żartem. Spójrz, jak dużo ukrytych warszawskich serduszek pała miłością do Arki, tak chętnie tu przyjeżdżają! Ile oni musieli stresu przeżywać, że nie mogli wcześniej ujawnić tej miłości…

Należy tych ludzi jakoś zdopingować, żeby zrozumieli, że Arka to nie jest miejsce, w którym można traktować klub i kibiców z taką ignorancją. Zachowują się jak marynarze, którzy znają morze tylko z mapy. Liczę, że ta sytuacja dobiegnie końca, że u większościowych właścicieli nastąpi otwarcie, a z naszej strony zapanuje jedność.

PP: Tak, tej jedności Arka teraz potrzebuje. Razem z Miastem.

MG: Co należy naprawić-naprawmy, co trzeba zamknąć-zamknijmy. Nie wierzę, że w takim dużym, ćwierć-milionowym mieście jakim jest Gdynia, nie znaleźliby się ludzie oddani, zaangażowani emocjonalnie w Arkę. Właśnie po to, żeby włączyć się w Klub, poprawić jego sytuację, kontrolować aby to wszystko działało na stabilnym poziomie. Jest mnóstwo ludzi, wywodzących się choćby z Ejsmonda, naszej słynnej Górki, którzy mogliby włączyć się w pomoc, czy konkretnym działaniem, czy współfinansowaniem. Tutaj niezbędny jednak jest dialog z właścicielami klubu. Tutaj, w Gdyni, to zaskoczy, dla dobra wszystkich. Na dzień dzisiejszy odpływamy od brzegu, obyśmy do niego wrócili i przycumowali.

Mam nadzieję, że dzięki ludziom, którzy pozytywnie reagują na hasło „Nasza Areczka Ole!”, zacumujemy na stałe w tej lidze, w której wciąż nie trzeba wcale tak wiele. Potrzeba przede wszystkim dobrych intencji i wielostronnego porozumienia dla korzyści wszystkich zainteresowanych. Miejsce mamy do tego najlepsze, nie można tego dłużej marnotrawić.

Rozmawiał: Piotr Podolski / Ejsmond Club